piątek, 3 stycznia 2014

Moje radosne bolesne bieganie

Biegam. Mogę powiedzieć, że jestem od tego uzależniony. Bieganie dało mi wiele – poprawiłem nie tylko kondycję, ale ogólny stan zdrowia, samopoczucie, stan umysłu... Zaczęło się prawie 10 lat temu z powodu tuszy. Cóż, nie jestem coraz młodszy a z wiekiem każdy nadmiarowy kawałek paszy odkłada się tam, gdzie akurat nie powinien. Więc zacząłem biegać.



Początki jak u każdego były trudne. Przebiegnięcie kilometra chciałem obwieszczać z dumą światu, gdyż wydawało mi się to nie lada osiągnięciem. Kilka tygodni później już pół godziny potrafiłem truptać w kółko po osiedlu. Jakże dumny z tego! Zarażony już manią zacząłem sprawdzać, szukać po Internecie informacji na temat biegania. I dowiedziałem się o Gralu biegaczy – Maratonie.





Bieganie uzależnia. Każdy kto biega, to potwierdzi. Fizjologicznie bardzo łatwo to uzasadnić – każdy sport wytrzymałościowy powoduje uwalnianie do krwiobiegu naturalnego środka przeciwbólowego, czyli endorfin. Bo owszem – bieganie boli. Szczególnie na początku i potem przy przekraczaniu kolejnych barier. Endorfiny łagodzą ból i dają samozadowolenie – w końcu ten sam hormon pojawia się w czasie seksu, jedzenia czekolady i palenia marihuany. Endorfiny uzależniają.






Zacząłem jeździć na zawody żeby mieć ów punkt odniesienia – czy biegam czy tylko mi się tak wydaje. Najpierw dyszka w Widziszewie, chyba w 2006 roku. Jakoś przeleciałem, na finiszu pamiętam, że słyszałem za sobą kroki. Nie oglądając się za siebie walczyłem, by nie dać się wyprzedzić. Dopiero po przekroczeniu mety odwróciłem się by pogratulować rywalowi, który dał mi siłę na ostatnich metrach – była to kobieta na oko w wieku mojej Mamy. Pierwsza lekcja pokory. Za to medal był wspaniały, odlewany, piękny, zdobyty... Od tego czasu wiem, po co biegam – dla medali. Pamiątkowych oczywiście.




Pierwotnie planowałem start w październiku na Maratonie Poznańskim. Nie wytrzymałem, na forum przeczytałem o pierwszej edycji Nocnego Maratonu w Gdyni w czerwcu i tam właśnie pojechałem na mój debiut. Przy okazji przekonałem się, że to wspaniały sposób na zwiedzanie. Pierwszy nocleg na sali, potem kilka dni po biegu wykupione w akademiku. I sam bieg. Start już w nocy, 6 kółek po centrum Gdyni. Pierwsza połowa przeszła jak z płatka – równe 2 godziny na półmetku. Wtedy się zaczęło – pierwsze etapy chodzenia, kilka wizyt w Toi-Toiach, coraz mocniejszy ból i zmęczenie.




Kolejne biegi. Kolejne maratony. Zacząłem jeździć prawie na każde możliwe zawody na dystansie 10 km lub dłuższym w okolicy. Każdy inny, każdy wyjątkowy, ale jest kilka takich, które pamięta się na zawsze. Toruń – ponad 30 stopni w cieniu i piękna trasa poza miastem. Kilkanaście osób przesadziło i z udarami karetki musiały ich zwozić z trasy. A ja pierwszy raz w życiu zszedłem poniżej 4 godzin. Na medalu w dodatku wygrawerowali czas. Okazuje się, że należę do zdecydowanej mniejszości ludzi, którzy lepiej biegają w skrajnych upałach. W Londynie w Peckham Rye Park ustanowiłem życiówkę na 10 km i jedyny raz w życiu przegoniłem czarnoskórych biegaczy – wykończyła ich wilgotność w połączeniu w żarem z nieba. Byłem 17 na około 180 startujących amatorów. Mi wilgoć jest akurat potrzebna – na Synaju biegałem po pustyni. Temperatury przekraczały 40 stopni a wilgotność była zerowa – biegać się prawie nie dało, kilkanaście kilometrów powodowało skrajne wycieńczenie. Musiałem naprawdę uważać, żeby nie odbiec zbyt daleko – bez zasięgu sieci telefonicznej i żywej duszy wokół wracać musiałem na własnych nogach.






Parę lat temu przestałem biegać dla wyniku. Jeżdżę nadal do Dębna co roku, startuję w imprezach towarzyskich, gdzie często nawet nie ma klasyfikacji. Biegam bo to kocham. Tylko czasu brak. Zmiana pracy parę miesięcy temu spowodowała, że ograniczyłem treningi. Te godziny spędzane sam ze sobą w lesie i na polu kiedy można się odstresować, przemyśleć wszystko i przy okazji potrenować. Na morsowaniu dostałem zaproszenie na kolejny maraton towarzyski. Impreza wspaniała i wspaniała lekcja pokory – po 26 km skończyła mi się para. Zacząłem „galołejować”, czyli chodzić na przemian z truchtaniem. Wielkie dzięki dla kolegów, którzy ze mną zostali i razem przekraczaliśmy linię mety. I za lekcję historii do której przyczynkiem były mijane zapomniane cmentarze pod Lesznem. I za radość z kolejnego ukończonego biegu – to się pamięta. II Towarzyski Maraton Wigilijny mam nadzieje okaże się tym kamieniem milowym, tym ziarnkiem, które spowoduje, że już nie opuszczę treningów.






Biegam. Nadal. Mam nadzieję, że zawsze będę. Przebiegłem tysiące kilometrów, przebiegłem dziesiątki maratonów, przebiegłem ultramaraton na 100 km, przebiegłem góry, pustynie, lasy, łąki. I będę biegał. To bieganie pozwoliło mi znaleźć najpiękniejszą na świecie plażę – Playa Blanca na Teneryfie. Znaleźć szczątki wielbłąda na skałach pustyni Synaju. Znaleźć starożytny pomijany w przewodnikach amfiteatr w Turcji nieopodal Turunc. Zobaczyć setki innych magicznych miejsc gdziekolwiek pojechałem. Przemyśleć wiele rzeczy i uwierzyć w siebie. Więc biegam.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz