wtorek, 20 maja 2014

Cicha Polana

Znowu Szczytno. Mazury – kraina lasów i jezior. W dodatku po dwóch tygodniach deszczów zaczęły się upały. Idealnie. Trzeba więc pobiegać i wypadało by popływać. Choć wyszedłem dziś z hotelu z wyraźnym zamiarem odnalezienia plaży nad Jeziorem Wałpusz inne, niespodziewane odkrycie pokrzyżowało mi plany. I bardzo dobrze – jedna z moich pasji to UrbEx. Przypadkiem znaleziony opuszczony, pełen fantów ośrodek wypoczynkowy na chwile zaspokoi mój głód na Urban Exploration. A plażę i tak znalazłem.



Ale zacznijmy od początku. Plan pierwotny zakładał dobiegnięcie do kanału wychodzącego z Jeziora Wałpucz i dobiegnięcie drogą wzdłuż niego do samego brzegu. Zdjęcia satelitarne sugerowały możliwość wejścia do wody w tym punkcie. Po ponad 6 km biegu malowniczym lasem znalazłem się na mostku nad wspomnianym kanałem. Zaraz po jego przekroczeniu zaczynała się utwardzona betonowymi płytami droga – nie ma lipy. Kolejne kilkaset metrów i znalazłem się przy niewielkiej śluzie. A za nią faktycznie była mała plaża i ślady po biwaku oraz ognisku. Słowem – bajeczne odosobnione miejsce z rewelacyjnym dojazdem.




Niestety woda w kanale miała może z 30 cm maksymalnej głębokości a brzeg jeziora i początek owego kanału gęsto zarastała trzcina. Z kąpieli nici. W dodatku trudno było coś wypatrzeć na pobliskich brzegach. Na chybił trafił cofnąłem się parę metrów i pobiegłem pierwszą ścieżyną wzdłuż wschodniego brzegu. Okazało się, że tym razem wypadł „chybił”. Dróżka od początku mało obiecująca po chwili dodatkowo zwęziła się mocno, trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, bieg był coraz wolniejszy. Pojawiły się przewrócone drzewa, przez które trzeba było skakać i... stojący skuter, który trzeba było obejść. Mężczyzna z kilkuletnią dziewczynką właśnie rozkładali się na pomoście z wędkami. Jak dopchali tu ten skuter? Nie wiem. Ale przy okazji dowiedziałem się, że najbliższa plaża znajduje się na przeciwległym brzegu.






Po kolejnych 4 km znalazłem się blisko niej. Wszedłem jeszcze z ciekawości na napotkany, pięknie zrobiony pomost, skontrolowałem odległość od poszukiwanej plaży i ruszyłem ścieżką przez las. Przed plażą, która była celem całego mojego biegu w dniu dzisiejszym napotkałem jednak siatkę a za nią kilka domków. Opuszczonych. Takich, jak za komuny dominowały w ośrodkach wypoczynkowych – mocno spadziste dachy piętrowego drewnianego domku krytego eternitem, a wszystko metr nad ziemią na betonowych palach. Wybite okna i otwarte na oścież drzwi jednoznacznie dawały do zrozumienia, że tu dawno już nikt za spędzenie wakacji nie zapłacił.


Zmiana planów natychmiastowa. Serce zabiło mocniej, szybki rzut oka na siatkę, która kończyła się zaraz obok mojej ścieżki (zgodnie z przepisami nie dochodziła do jeziora – kiedyś o takich niuansach pamiętano) i już byłem po drugiej stronie ogrodzenia. Domków, jak okazało się, nie było kilka a dokładnie 22. 20 takich, jak opisałem, 2 kolejne parterowe bliźniaki. I jeszcze parę zabudowań, o których dalej. Czas nie pozwalał na dokładną eksplorację wszystkich zabudowań. W środku zwiedziłem dwa, kilka kolejnych obejrzałem przez okna. Stan jasno sugerował, że wandale zdarzyli tu niestety zrobić swoje, ale wnętrza nie były mocno rozkradzione. W zasadzie umeblowanie kompletne (łóżka, szafki, szafy z wieszakami, krzesła i lodówki) większość toalet i pryszniców na miejscu, nawet instalacja elektryczna włącznie z plafonami i żarówkami była w środku. Ale prądu nie było. I tak szok. To miejsce nie było opuszczona zaraz po upadku komuny – musiało funkcjonować jeszcze długo w XXI wieku.


























Poszedłem dalej przez ośrodek. Trawa wyrosła już potężnie, ale środkiem była wyjeżdżona droga. Martwe latarnie zawsze robią na mnie ponure wrażenie. Szczególnie te stare, betonowe z puszkami metalowymi na zewnątrz. Co kilka domów stały skrzynki rozdzielcze. Plac centralny był ogromny – kiedyś niewątpliwie wakacje spędzały tu setki dzieci rodziców pracujących w jakiejś spółdzielni lub innym państwowym zakładzie pracy, może Milicji lub innej SB. I przodownicy walczący o lepsze, komunistyczne jutro, wyrabiając po 300% normy.







Za krzakami napotkałem znak RECEPCJA. Wskazywał przecinkę w krzakach skutecznie ukrywających znajdujący się za nimi budynek. Spodziewałem się małej budki, ale poszedłem. I przeżyłem zaskoczenie – piętrowy budynek, murowany, z potężnym tarasem i wrzynającą się weń półokrągłą salą. Obszedłem budynek wkoło. Wkopane  na stałe ławki i stoły obrosły chwastami. Nikt już przy nich nie popijał piwa opędzając się papierosowym dymem od komarów. Nikt już się nie śmiał z antyreżimowych dowcipów opowiadanych tym głośniej, im więcej wódki wyparowało wcześniej. Przez otwarte okno dostałem się do środka. Tam spotkały mnie cuda. Ilość fantów przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Na ścianach kalendarze z 2011 roku – więc pewnie wtedy właśnie, zaledwie trzy lata temu, ośrodek upadł. W kuchni dziesiątki talerzy poukładanych na półkach. Na stołach ceraty. Kubki, dzbanki, wazy – generalnie wszystko, co towarzyszyło nieodłącznie każdej kolonii w tego typu przybytku. Sporych rozmiarów kuchnia opalana drewnem (z wyciągiem odpowiednich rozmiarów z nierdzewki) skrzętnie przykryta była obitą ceratą płytą.













Na oknie leżał zeszyt zawierający prowadzony do czerwca nieokreślonego, pewnie 2011, roku rejestr czegoś. Dalej notatki. Nawet w wiszącej na ścianie apteczce były częściowo zużyte opakowania leków. W świetlicy stał stół do ping-ponga, skórzany fotel a na nim dziesiątki opisanych kluczy, potężna gaśnica. Właśnie ta świetlica wychodziła piękna panoramiczną półokrągłą ścianą na wielki taras. Pokój kierownika. W nim głośniki, wieszak na klucze, mapy, maszyna do pisania.






















Dalej schody, na nich gruba warstwa kurzu i ślady innego eksploratora. Zaraz obok odbicia Reeboków dołączyły moje New Balancy. Na górze kilka pokoi, magazyn pełen poukładanej pościeli i dwie grupowe toalety. Na balkonie samotne krzesło. W jednej z sypialni dziesiątki poukładanych koców. Wszytko przysypane szczodrą warstwą kurzu. O dziwo w jednym z pomieszczeń nawet paliło się światło. Tu wszystko było kompletne, niezniszczone. Trochę pasty, kilka godzin z mopem i znów by można przyjmować gości. Tylko kto by tu przyjechał. W końcu nie bez powodu ośrodek zakończył działalność.





Już zbierałem się do powrotu – nie uśmiechało mi się biegać po lesie po ciemku, nie chciałem też spóźnić się  na kolację zapewnianą przez hotel. Jednak na plaży miała mnie czekać jeszcze większa niespodziankę (czy to jeszcze w ogóle możliwe – przecież właśnie odkryłem UrbExową Gwiazdkę w maju!).




Obok ośrodka w niewielkim kojcu stała buda dla psa. Opuszczona jak wszystko wokół. Musiałem ją obejść by zejść na plażę. Kąpiel niestety musiałem odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość – kilka osób korzystało z upału po tygodniach deszczu opalając się na plaży, a ja kąpielówek przecież nie zabrałem. W końcu miałem popływać na dzikiej plaży. Ale nie miałem czasu rozpaczać nad tym faktem – na plaży stał kolejny budynek. Wielka drewniana stodoła (to najbardziej oddaje kształt przybytku, ale nie jego przeznaczenie!) okazała się należącą do ośrodka wypożyczalnią sprzętu wodnego. Przed nią stało kilka łódek w różnym stanie rozpadu (niektóre w pełni sprawne), o budynek oparta była spora łódeczka a otwarte wrota zachęcały do zajrzenia do środka. Tam, oprócz niezliczonych śmieci i fantów, stał rowerek wodny. Pewnie niesprawny – przypuszczam, że wrota wypożyczalni nie otworzyły się same i sprzęt nadający się jeszcze do pływania już dawno się rozpłynął. Na ścianie wisiał też szyld ośrodka – Cicha Polana. Tak. Teraz jest tu już naprawdę cicho.









Wyszedłem na górę, ponad plaże, by odkryć znajdujące się tu dwie potężne butle, pewnie gazowe, a może na wodę, i boisko do siatkówki plażowej. Przez dziurę w siatce obok bramy wyszedłem na zewnątrz. Okazało się, że znalazłem się w Wałpuszu. Ostatnie zdjęcie wjazdu i ruszyłem w drogę powrotną. Żeby wrażeń nie było za mało w środku lasu zastałem jeszcze furgonetkę z rozprutą oponą. Kierowca zdążył już wezwać pomoc i czekał na kogoś, pobiegłem więc dalej. Ośrodek zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Podałem tu sporo informacji o jego lokalizacji. Jeżeli tam pojedziesz pamiętaj proszę – TAKE ONLY PICTURES, LEAVE ONLY FOOTPRINTS. Podstawowa zasada UrbExu.