piątek, 4 września 2020

Wysoko, zimno, samotnie




Już od dłuższego czasu tęskniłem za górami. Praca, rodzina, dom… zawsze znajdzie się tysiąc ważniejszych w danym momencie spraw niż spędzenie samotnie kilku dni w górach. Jednak nadarzyła się okazja - od kilku lat Monia z Bajdrakami jeżdżą w góry na Mikołajki. Akurat pechowo zawsze w tym czasie byłem w delegacji, a tym razem nie dość, że mogłem pojechać, to jeszcze mogłem wziąć dodatkowe parę dni urlopu przed owym weekendem. Szybko powstał plan - jadę 3 dni wcześniej, włóczę się po Izerach i Karkonoszach i spotykamy się pod hotelem w dni przyjazdu rodziny :)



Nie lubię zimna, zdecydowanie wolę +30°C i smażenie się wędrując w pełnym słońcu. Ale ciężko o takie warunki w górach, szczególnie zimą :) Pojawiła się prognoza pogody - nie wyglądało to dobrze dla mnie - ma być zimno i bardzo wietrznie. Aż do piątku, kiedy pogoda się poprawi i ustabilizuje. W sumie dobrze - ja dostanę w kość, a jak dzieci przyjadą, będzie już ładnie.

Pakowanie i jak zawsze dylematy czego jeszcze nie brać. Plecak osiągnął 16 kg, czyli nie było źle. Ale popełniłem dwa błędy. Będąc kilka lat wcześniej w Karkonoszach grzęźliśmy w śniegu, zabrałem więc tym razem rakiety. Okazało się, że śnieg został wywiany lub miejscami, przez naprzemienne rozmarzanie i zamarzanie, zmienił się w skorupę lodu. Czyli półtora kilo bez sensu. Drugi błąd to kuchenka - wziąłem gazową, a one nie lubią niskiego ciśnienia. Niby wysokość nad poziomem morza nie była straszna, ale pogoda dołożyła niż od siebie i w efekcie… Ale spokojnie, dojdziemy do szczegółów.

Spakowany ruszyłem przed świtem na dworzec, by kolejne godziny spędzić w pociągu do Szklarskiej Poręby Górnej. Na szczęście kilka dni przed wyjazdem dotarł do mnie Kindle, więc godziny mijały na przyjemnej lekturze. Telefon wiozłem wyłączony by oszczędzać baterię. Umówiliśmy się z Monią, że będę się meldował wieczorem i rano. O ile zasięg pozwoli.

Na docelowej stacji byłem już czarną nocą. Czyli koło 20. Ruszyłem w kierunku opuszczonej Kopalni Kwarcu Stanisław, która miała być moim miejscem noclegowym pierwszego dnia. Po drodze schronisko na Wysokiej Skale z piękną wieżą. Niestety w remoncie. Za to z piękną panoramą na Szklarską Porębę.

W sumie niecałe trzy godziny marszu z przewyższeniem 449 m w górę i 132 m w dół. Szczęście z rozpoczęcia wypadu pomieszane z zastanawianiem się, jakim trzeba być wariatem, by na własne życzenie marznąć. A było coraz zimniej. I coraz bardziej wiało.

Ciśnienie spadło, z południa wiał porywisty wiatr. Naprawdę porywisty - później sprawdziłem, że przekraczał 100 km/h a momentami sięgał 120 km/h. Plus fizyka - jak wiatr trafia na przeszkodę w postaci grani to musi przyspieszyć przekraczając ją… Wiatr był w dodatku ciepły, czyli bardzo wilgotny. Tym samym przy ujemnej temperaturze wilgotność sięgnęła 80%... W takich warunkach dotarłem do Kopalni Kwarcu Stanisław gdzie dopiero poczułem co się dzieje. Tu nie było osłony drzew, za to w ciemności kryły się wyrobiska. Byłem tam pierwszy raz, nie wiedziałem więc gdzie jest bezpiecznie a gdzie nie. Po krótkim rekonesansie zdecydowałem się na spanie przy samej grani pomiędzy niskimi jagódkami.










Wyjęcie kuchenki było wyzwaniem - drżące ręce, pozbawione czucia palce i ten wiatr. Po kilku próbach okazało się, że zapalenie ognia jest piekielnie trudne a nawet jak się uda to płomień po kilkunastu sekundach się zmniejsza i sam gaśnie. Fizyka - gaz rozprężając się ochładza butle dodatkowo obniżając ciśnienie. Na szczęście manierkę z wodą miałem cały czas pod polarem, więc woda, choć zimna, była płynna. Kilka kęsów mięsa (przynajmniej nie musiałem się martwić, że się zepsuje :) i kromek suchego pieczywa, parę kostek gorzkiej czekolady musiało mi starczyć. Krótkie ogrzewanie dłoni, telefon do domu, znowu ogrzewanie dłoni i rozkładałem bivibag ze śpiworem w środku. Teoretycznie mój śpiwór ma extremum do -23°C. Później przeliczyłem temperaturę odczuwalną przy panujących wówczas warunkach - wyszło mi MINUS TRZYDZIEŚCI STOPNI.

Nigdy wcześniej tak nie zmarzłem. Nawet ćwierć wieku wcześniej, gdy odmroziłem sobie (na szczęście lekko) dłoń w Tatrach. Buty do wora, ja do śpiwora w całym ubraniu włącznie z puchową kamizelką i usiłowałem zasnąć. Nie wiem, jak długo drżałem. Ręce miałem wciśnięte między nogi i cały czas myślałem, żeby tylko odruchowo przez sen ich nie podsunąć pod głowę - prawdopodobnie skończyłoby się poważnym odmrożeniem. W nocy kilka pobudek - nie miałem miejsca, by się przekręcić, więc cierpłem. Mogłem leżeć na wznak lub na jednym boku na zmianę. Dodatkowo w pewnym momencie obudził mnie… chrupanie. Nie zważając na warunki do plecaka przyszła jakaś mała mysz i próbowała jeść otwarte przeze mnie chrupkie pieczywo. Musiałem wziąć paczkę do śpiwora. Nie bała się jak zapaliłem czołówkę. Wyglądało to komicznie jak w lodowatej wichurze tuż obok mojej głowy kilkunastogramowe zwierzątko chrupało okruchy nie ruszając się w czerwonym świetle, dopóki ja się nie ruszyłem. Jak takie maleństwo może w ogóle żyć w takich warunkach?!

Obudziłem się o świcie, akurat by z wnętrza bivi podziwiać wschód słońca. Wiatr zniknął, dzięki czemu pewnie ostatnie kilka godzin przespałem. Pozbierałem obozowisko i ruszyłem zwiedzić kopalnię. W opuszczonych budynkach rozpaliłem kuchenkę i wypiłem w końcu ciepłą kawę na topionym śniegu. Przy śniadaniu telefoniczny meldunek, że żyje. Zasięg w tym miejscu był rewelacyjny. A widoki przepiękne. Muszę tu wrócić z dronem i polatać przy tych wyrobiskach, nad opuszczonymi budynkami i wylądować na stojącym samotnie stole przy urwisku.

Ruszyłem na południe. Dzień był piękny, słoneczny i bezwietrzny. Poprawa pogody najwyraźniej przyszła dzień wcześniej. Po drodze minąłem świetnie wyposażoną stację serwisową dla rowerzystów, później dużą wiatę pozwalającą na wygodne zjedzenie posiłku czy też spanie w bardziej cywilizowanych warunkach. Widać, że włodarze postawili na turystykę na dziko, na rowerzystów i biegaczy narciarskich. I bardzo dobrze. Nie każdy chce spać w schroniskach (choć i tych nie brakuje w okolicy).

Przez Jakuszyce dotarłem do Czech. Mając neoprenową maskę na twarzy z pewną obawą mijałem czeskich Policjantów. Skąd miałem wiedzieć, że za kilka miesięcy wszyscy będziemy musieli nosić maski…

By znowu wejść na szlak najpierw musiałem dotrzeć asfaltem do Harrachova. Tu szybko przekonałem się, że Czesi inaczej podchodzą do znakowania szlaków. Szlaki piesze oznakowane są na żółtym tle a nie białym. W ogóle są bardzo słabo oznakowane. Rowerowe za to bardzo dobrze. Przeszedłem przez kilka pięknych miejsc - robiący wrażenie Wodospad Kamienice, zamarzającą na żółto wodę sączącą się przez mchy na skałach, wygodne schrony alpinistyczne budowane przy szlakach - by w idealnym, wymarzonym wręcz momencie znaleźć się przy czasowo zamkniętym schronisku Vosecka Bouda. Stojące przed schroniskiem ławki w większości są zwrócone do budynku plecami… by umożliwić podziwianie zachodów słońca. Będąc na wysokości 1 260 m n.p.m. znalazłem się ponad chmurami a słońce akurat przeszło w szkarłat zalewając świat rubinową poświatą. W takich chwilach czujesz przypływ sił, wiesz, dlaczego jesteś w górach. Because it’s there.


































































Ruszyłem dalej chcąc jeszcze tego dnia dotrzeć do źródeł Łaby - rzeki, która spływa z Karkonoszy na południe, by potem skręcić i wpaść do Morza Północnego po pokonaniu całych Niemiec. Znowu znalazłem się w tym miejscu czarną nocą. W świetle latarki obejrzałem herby miast przez które przepłynie woda tu wypływająca spomiędzy warstwic górotworu, napiłem się z Łaby :) zobaczyłem studnię pełną monet i ruszyłem w kierunku grani, którą biegnie GSS - Główny Szlak Sudecki.

Po Łabskim Szczycie, który nocą po prostu przeszedłem i drewnianej wieży Radiowo-Telewizyjnego Ośrodeka Nadawczego dotarłem w końcu same Śnieżne Kotły. Znowu wiało a noc była już ciemna. Przejrzystość powietrza na najwyższym za to poziomie. Miejsce magiczne, nocą równie piękne a za to robiące wrażenie jeszcze większe, bo mroku dna polodowcowych kotłów nie była w stanie przebić latarka. Za to gwałtowne podmuchy wichury mogłyby z łatwością zdmuchnąć człowieka w czeluść otwierającą się obok ścieżki.

Zaraz za kotłami, na Czarnej Przełęczy, natknąłem się na kolejny czeski schron. Tym razem w nim postanowiłem spędzić wieczór. Mimo podobnej wysokości noclegu jak dzień wcześniej i podobnej pogody nie miałem problemu z roztopieniem śniegu na kawę. Nawet chwilę poczytałem przed snem. Jednak w nocy wiatr wzmógł się tak bardzo, że mimo wydawałoby się szczelności schronu, wiało wewnątrz. I znowu odwiedziły mnie myszy - otwartą puszkę z mięsem postawiłem na menażce stojącej na kuchence, więc myszy nie dały rady tej piramidzie. A ja rano miałem co jeść :) znowu mogłem swobodnie obserwować ich zmagania w świetle latarki - nie uciekały dopóki się nie poruszałem, choć leżałem zaledwie metr obok.

Ostatni dzień to już było zejście do Karpacza. Znowu piękna pogoda, za Szpindlerowym Młynem skręciłem na Pielgrzymy, by po przejściu przez Polanę, potem Pląsawę, znaleźć się parę godzin później w Białym Jarze. Gdzieś w okolicy Polany dopiero złapałem zasięg, by uspokoić Monikę - poprzedniego dnia z grani nie dało się zadzwonić z powodu braku zasięgu.

W Karpaczu okazało się, że idealnie równo ja wszedłem na parking hotelu, gdzie właśnie moja Monia parkowała samochodem z Naszymi Bąblami. Trzy dni bez nich to prawdziwe uczucie samotności. Tym bardziej, że przez cały czas tej wyprawy jedynych ludzi mijałem w Jakuszycach i na przejściu z Czechami. Pogoda była taka, że nikt normalny po górach nie chodził. (Kilka dni później zaraz obok, pod Śnieżką, czeski turysta zamarzł kilka metrów od schroniska.) Za to kolejne trzy dni spędziliśmy na zabawach, basenie, robieniu pierników i spotkaniu z Mikołajem. W końcu to 6 grudnia.