wtorek, 19 listopada 2013

Wielkie pływanie, wielkie camperowanie

Pomimo praktycznie braku przygotowań pojechaliśmy do Kiekrza. Monika w końcu miała bronić złota w pływaniu długodystansowym. Na miejscu byliśmy z dwugodzinnym wyprzedzeniem, więc Moja Ukochana spokojnie się zapisywała a ja zainteresowałem się agendą zawodów. Pogoda nie sprzyjała pływaniu – wiatr (choć nie tak silny jak rok wcześniej, gdy zerwał boje i organizator musiał skrócić dystans) i zimno (a my oboje ciepłolubni). Ładnie się nasze wakacje miały zacząć. Otworzyłem więc ulotkę i widzę, że za pół godziny zaczynają się Mistrzostwa Polski Dziennikarzy – dystans 300 m. Jako, że od wielu lat pisuje newsy dla znakomitego portalu poświęconego archiwizacji danych www.CDRinfo.pl to z zawodowej ciekawości zainteresowałem się.





Miła pani w recepcji zawodów poinformowała mnie, że nie szkodzi, że nie mam przy sobie legitymacji ani umowy, że mam jeszcze 15 minut na zgłoszenie i że na razie jestem jedyny... Szybka konsultacja z Moniką – usłyszałem, to co sam w zasadzie wiedziałem. A więc, że jestem wariatem (też mi nowość!), że nie mam doświadczenia w pływaniu w jeziorze a jest zimno oraz, że to nie jest dobry pomysł (kolejna „nowość”). Jeszcze chwile się łamałem, po czym pogalopowałem do auta po kąpielówki i portfel.

Wypełniłem stosowne oświadczenia, dowiedziałem się, że mam jednego konkurenta, który zgłosił się w międzyczasie, założyłem regulaminowy czepek (łatwiej pewnie szukać ubranych weń zwłok) i dałem sobie namalować numerek na ręce. Przed samym startem pogratulowałem mojemu oponentowi wygranej i wystartowaliśmy. Nie mam pojęcia ile płynąłem, ale koniec końców dopłynąłem drugi. Czyli ostatni. I w ten sposób jestem aktualnym Wicemistrzem Polski Dziennikarzy w Pływaniu Długodystansowym. Od razu przypomina się historia Erica Moussambani, który w Sydney na Olimpiadzie wygrał na 100 m. kraulem z czasem 1:52, czyli mniej więcej takim, w jakim ja pływam. Po prostu wszystkich jego oponentów zdyskwalifikowano.

Monia wystartowała w swojej kategorii i w pięknym stylu zdobyła srebro. Mimo totalnego braku przygotowania – jeden opisany wcześniej trening nie dość, że był raczej zabawą, to jeszcze był tylko jeden... A 3 km w jeziorze to już nie przelewki. Ja nie dość, że bym nie dopłynął, to jeszcze pewnie bym zabłądził – serio. Kto nie pływał w wodzie otwartej ten może się śmiać, ale nawigacja naprawdę jest problemem. Sporo osób odpadło, w tym nasz kolega. Ja i tak jestem pod wrażeniem dla każdego, kto na takim dystansie startuje. Moje bieganie wydaje mi się o niebo bezpieczniejsze, nawet, gdy po zawodach kuleje przez tydzień (100 km w Kaliszu... chciałbym to kiedyś powtórzyć, może na górskiej trasie...). Wyczyn Moniki to zaś dla mnie totalna abstrakcja – po raz kolejny Jej gratuluje. Jestem z Niej strasznie dumny.

Potem jeszcze dekoracja, szybka przekąska, pożegnanie ze znajomymi i do auta. Zamiast powrotu do domu – w drogę nad morze.





W naszym Krążowniku usunęliśmy obie kanapy przerabiając go na auto dwuosobowe. W to miejsce materac, lodówka, rolki, kuchenka, grill, kupa jedzenia i nasze ciuchy. Po to wymyślono vany. Nie wyobrażam sobie teraz kupna innego autka. Jak trzeba, mieszkamy w nim przez tydzień, jak trzeba – przewiezie siedem osób albo pokaźny ładunek.

Wieczorem wylądowaliśmy na parkingu jedną wioskę przed Łebą. Kolacja w luksusie (drewniane ławy) i szybko lulu. Rano śniadanie i nad morze. Na dzień dobry zwiedzanie, szukanie dobrego miejsca na późniejszy nocleg i grill nad Jeziorem Łebsko (w skrócie – wielkie, bardzo płytkie i słone).





Następnego dnia wycieczka na wydmy. Kilka kilometrów brzegiem po czym wspinaczka na wielką kuwetkę (jak się ma kota to się ma głupie skojarzenia). Na początek poważnie – obserwacja, jak pochłaniają las. Niezbyt dynamiczne widowisko, ale efekt i skala robią wrażenie. Potem zbieganie, skakanie, wbieganie, schodzenie, przełażenie, bieganie, turlanie... tak tak, już dawno jesteśmy pełnoletni. Dlatego tym większą przyjemność sprawia nam zabawa w piasku. I potrafimy docenić nasz czas.







W końcu wyszliśmy z wydm by się poopalać. Kąpiel w morzu i... zabawa w czarownice. Poprzedniego wieczora oglądaliśmy skądinąd niezły film Hansel and Gretel: Witch Hunters, więc przypadkiem znaleziony konar wysuszony do białości natychmiast skojarzył nam się tylko z jednym. No i mam dowody, że poślubiłem Wiedźmę. Moją Kochaną Wiedźmę.



Kolejny dzień to Łeba. Krzywy Domek – wspaniały efekt. Nie wierzyłem, że tak wpływa na ludzi. Oszukany mózg nie mógł złapać pionu, przez co ciężko się było utrzymać na nogach. Wszystko wirowało a wielu ludzi nie wytrzymywało i ostatkiem sił ewakuowali się z magicznego przybytku. Później rybka na parkowej ławce, inna ławka w porcie, która (dosłownie) zbliża ludzi, parę zdjęć i spanie.














Kąpiele w morzu, wyprawa na rolkach do parku dinozaurów i kupa lenistwa. Wspaniały wypoczynek w naszym mobilnym domku. Nasz krążownik na parkingu dzielnie stał pomiędzy prawdziwymi camperami na zachodnich tablicach. Żeby nie był totalnie osamotniony obok przez parę dni stał inny polski wynalazek – Honda Civic w sedanie z wyjętymi tylnymi siedzeniami. W środku spała para w średnim wieku – mili państwo. Raz pożyczali zapałki i nawet chcieli zapłacić. Monika stwierdziła, że są lepsi od Nas – nie dość, że też spali w swoim aucie, to jeszcze mieli rowery na haku i parę składanych foteli, na których co rano siedzieli pijąc kawę między naszymi camperami. Słowem – RV Lifestyle. Dowód na to, że RV to nie kupa pieniędzy na czterech kołach – RV to radość życia.








Wracając zatrzymaliśmy się na ostatnią noc w Pile – mieście, w którym się poznaliśmy i które zmieniło nasze życie. No, nie w samej Pile, a nad jeziorem Jeleniowskim, czyli na Jelonkach. Choć komary nas mocno zgnębiły to grill i kąpiel po zachodzie słońca musiała być. Na pożegnanie kolejnego udanego wyjazdu.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz