Pod koniec września firma wysłała
mnie na dwutygodniowe szkolenie do Szczytna. Na miejscu okazało się,
że wbrew moim nadziejom nie mam szans na basen z powodu dostępności
i godzin, pozostało więc bieganie i zwiedzanie.
Szczytno zostało rozsławione dzięki
Sienkiewiczowi – tu stoi zamek krzyżacki, w którym Jurand stracił
wzrok, język i prawą dłoń. Drugi powód rozpoznawalności tego
miasteczka, to tajne więzienie CIA. Po jednej stronie miasta jest
lotnisko w Szymankach, gdzie miały lądować samoloty z Talibami, po
drugiej zaś leżą Stare Kiejkuty. Tam znajduje się super tajny
ośrodek szkolenia wywiadu a w jego części B – tajna willa CIA.
Wszystko jest tak tajne, że dokładny opis znajdziemy w Gazecie
Wyborczej, sam teren ogrodzony jest dla niepoznaki wysokim płotem z
drutem kolczastym i kamerami a w Google Earth teren ośrodka jest
lekko rozmyty – dokładnie wzdłuż jego granic. Konspiracja na
całego. W czasach wojennych Szczytno nie wyróżniło się zbytnio,
ale z racji potężnych umocnień przygotowanych przez Prusy na
okoliczność potencjalnej inwazji Rosji oraz, później, bliskości
Wilczego Szańca w lasach wręcz roi się od pozostałości bunkrów
i innych wojskowych budowli. To wszystko pozostawiało nadzieje, że
w czasie wolnym nie będę się nudził.
Oczywiście sposób zwiedzania wybrałem
klasyczny – buty na nogi, aparat w kieszeń, zegarek i biegamy.
Pierwszego dnia raczej się nie przygotowałem merytorycznie do
szukania ruin chcąc po prostu się wybiegać. Mimo to, gdy tylko
zboczyłem z głównej drogi, znalazłem się na nieczynnych torach
kolejowych. W pewnym momencie okazało się, że dosłownie wiszą
one w powietrzu – cały nasyp wymyty został przez wodę. Efekt
fajny, ale przejście tych paru metrów wyglądało na dość
ryzykowne.
Jako, że był początek jesieni, to na
Mazurach, jakże by inaczej, non stop padało. Nie było dnia, żebym
nie przemókł. A że tubylcy są raczej przyzwyczajeni do niskich
temperatur, to w hotelu nie włączono ogrzewania. Cóż – piękno
przyrody wynagradzało te drobne niedogodności.
Codziennie widziałem całe kosze
grzybów wynoszone przez ludzi z lasu. Ponieważ ja osobiści bym
zebranych przeze mnie grzybów wolał nie jeść, to ograniczałem
się do robienia im fotek. Do tego ten zielony mech, początki
żółknięcia liści, zapach mokrego lasu, gnijącego drzewa – eh.
Ja to kocham.
Na kolejne dni i kolejne przebieżki
przygotowałem się już dość dobrze. Wypytałem lokalnych
fanatyków historii gdzie są jakieś ciekawe miejsca, poczytałem co
nieco o historii umocnień w Pozycji Szczycieńskiej i ruszyłem w
trasę. Jedną z pierwszych atrakcji miała być opuszczona,
zabytkowa stacja kolejowa w miejscowości Siódmak. Dziś zaraz obok
stoi nowy przystanek kolejowy, ale drewniana stacyjka spokojnie czeka
na kolejnych „odkrywców”. Z niewojskowych zjawisk ciekawostką
miała też być daglezja – amerykańskie drzewo, które rośnie
sobie spokojnie w środku polskiego lasu. Faktycznie z uwagi na swoją
wysokość zwraca na siebie uwagę – jest tak mniej więcej
dwukrotnie wyższa od wcale niemałych otaczających ją naszych
rodzimych drzew.
Zahaczyłem też oczywiście o zamek w
Szczytnie. Ruiny nie są zbyt potężne, ale przynajmniej można je
zwiedzać w ich naturalnym w miarę stanie. Nie robią ogromnego
wrażania, jak wiele innych miejsc, ale jest to punkt obowiązkowy do
zaliczenia, jak się już jest w okolicy. W mieście, w tym też na
zamku, co chwile można spotkać figurki skrzatów czy innych
krasnali w strojach związanych z danym miejscem. Ciekawy pomysł i
na pewno zachęci dzieci do zwiedzania. Nie miałem okazji tego
niestety sprawdzić, gdyż niestety byłem w Szczytnie sam.
No i gwóźdź programu – Pozycje
Szczycieńskie. Bunkry tu znajdujące się nie powalają wielkością.
Były to raczej jednoosobowe stanowiska ogniowe, tak zwane garnki
Kocha, połączone okopami. Rzadko sąsiednie stanowiska łączyło
też podziemne, betonowe przejście. Wszystko wykonane z gotowych
elementów z betonu zachowało się do dziś w naprawdę niezłym
stanie. Oczywiście przedsiębiorczy rodacy dawno już pousuwali
elementy metalowe. Same pozycje łatwo znaleźć, gdyż nadal okopy
są widoczne, niektóre nawet dość głębokie.
Co jakiś czas znajdowałem większe
bunkry przystosowane dla kilku piechurów. Budowa klasyczna – gruby
beton, przedsionek ze stanowiskiem karabinu, potężne zawiasy wiele
mówiące o grubości i ciężarze zawieszonych na nich skrzydeł
drzwi. Im głębiej w lesie, tym lepszy stan bunkra. Dwa znalazłem
takie, że tylko wstawić drzwi, jakąś kozę do grzania i można
mieszkać.
Najdłużej szukałem strzelnicy. Pobudowana prawie wiek temu miała mieć pięć linii w tym jedną bardzo długą. Gdy w końcu odnalazłem to miejsce okazało się, że krążyłem wokół już od dłuższego czasu. Wszystko tak zarosło, że można przejść parę metrów obok kulochwytu kilkumetrowej wysokości i kilkunastometrowej szerokości i go nie zauważyć. Jak już wiedziałem czego szukać – poszło łatwiej.
Najdłużej szukałem strzelnicy. Pobudowana prawie wiek temu miała mieć pięć linii w tym jedną bardzo długą. Gdy w końcu odnalazłem to miejsce okazało się, że krążyłem wokół już od dłuższego czasu. Wszystko tak zarosło, że można przejść parę metrów obok kulochwytu kilkumetrowej wysokości i kilkunastometrowej szerokości i go nie zauważyć. Jak już wiedziałem czego szukać – poszło łatwiej.
Wspomniane ogromne kulochwyty nadal
miejscami pokryte były deskami. Cały żelbeton upstrzony był
wgłębieniami od kul. Na najdłuższej linii ogniowej rolę chwytu
pełnił sam wał ziemny. Wały były tak duże, że wybranie ziemi
tworzyło stawy widoczne do dzisiaj mimo upływu lat. Niestety z
budynków obsługi pozostały ledwo widoczne gruzy, czasem małe
resztki ścian niezjedzone jeszcze przez czas i zieleń. Już ledwo
czuć tutaj ducha żołnierskich trudów. Prawie wiek upłynął od
czasu, gdy osoby tutaj stacjonujące wycofały się a teren nie jest
w żaden sposób chroniony. No i nie znajdowały się tu
najważniejsze strategiczne punktu. Następnym razem, gdy przyjadę
do Szczytna na dłużej, koniecznie muszę wziąć rower – wydatnie
zwiększy to mój zasięg zwiedzania. A jest tutaj co robić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz