środa, 20 listopada 2013

Pozycje szczycieńskie biegiem

Pod koniec września firma wysłała mnie na dwutygodniowe szkolenie do Szczytna. Na miejscu okazało się, że wbrew moim nadziejom nie mam szans na basen z powodu dostępności i godzin, pozostało więc bieganie i zwiedzanie.

Szczytno zostało rozsławione dzięki Sienkiewiczowi – tu stoi zamek krzyżacki, w którym Jurand stracił wzrok, język i prawą dłoń. Drugi powód rozpoznawalności tego miasteczka, to tajne więzienie CIA. Po jednej stronie miasta jest lotnisko w Szymankach, gdzie miały lądować samoloty z Talibami, po drugiej zaś leżą Stare Kiejkuty. Tam znajduje się super tajny ośrodek szkolenia wywiadu a w jego części B – tajna willa CIA. Wszystko jest tak tajne, że dokładny opis znajdziemy w Gazecie Wyborczej, sam teren ogrodzony jest dla niepoznaki wysokim płotem z drutem kolczastym i kamerami a w Google Earth teren ośrodka jest lekko rozmyty – dokładnie wzdłuż jego granic. Konspiracja na całego. W czasach wojennych Szczytno nie wyróżniło się zbytnio, ale z racji potężnych umocnień przygotowanych przez Prusy na okoliczność potencjalnej inwazji Rosji oraz, później, bliskości Wilczego Szańca w lasach wręcz roi się od pozostałości bunkrów i innych wojskowych budowli. To wszystko pozostawiało nadzieje, że w czasie wolnym nie będę się nudził.

Oczywiście sposób zwiedzania wybrałem klasyczny – buty na nogi, aparat w kieszeń, zegarek i biegamy. Pierwszego dnia raczej się nie przygotowałem merytorycznie do szukania ruin chcąc po prostu się wybiegać. Mimo to, gdy tylko zboczyłem z głównej drogi, znalazłem się na nieczynnych torach kolejowych. W pewnym momencie okazało się, że dosłownie wiszą one w powietrzu – cały nasyp wymyty został przez wodę. Efekt fajny, ale przejście tych paru metrów wyglądało na dość ryzykowne.




Jako, że był początek jesieni, to na Mazurach, jakże by inaczej, non stop padało. Nie było dnia, żebym nie przemókł. A że tubylcy są raczej przyzwyczajeni do niskich temperatur, to w hotelu nie włączono ogrzewania. Cóż – piękno przyrody wynagradzało te drobne niedogodności.

Codziennie widziałem całe kosze grzybów wynoszone przez ludzi z lasu. Ponieważ ja osobiści bym zebranych przeze mnie grzybów wolał nie jeść, to ograniczałem się do robienia im fotek. Do tego ten zielony mech, początki żółknięcia liści, zapach mokrego lasu, gnijącego drzewa – eh. Ja to kocham.










Na kolejne dni i kolejne przebieżki przygotowałem się już dość dobrze. Wypytałem lokalnych fanatyków historii gdzie są jakieś ciekawe miejsca, poczytałem co nieco o historii umocnień w Pozycji Szczycieńskiej i ruszyłem w trasę. Jedną z pierwszych atrakcji miała być opuszczona, zabytkowa stacja kolejowa w miejscowości Siódmak. Dziś zaraz obok stoi nowy przystanek kolejowy, ale drewniana stacyjka spokojnie czeka na kolejnych „odkrywców”. Z niewojskowych zjawisk ciekawostką miała też być daglezja – amerykańskie drzewo, które rośnie sobie spokojnie w środku polskiego lasu. Faktycznie z uwagi na swoją wysokość zwraca na siebie uwagę – jest tak mniej więcej dwukrotnie wyższa od wcale niemałych otaczających ją naszych rodzimych drzew.

Zahaczyłem też oczywiście o zamek w Szczytnie. Ruiny nie są zbyt potężne, ale przynajmniej można je zwiedzać w ich naturalnym w miarę stanie. Nie robią ogromnego wrażania, jak wiele innych miejsc, ale jest to punkt obowiązkowy do zaliczenia, jak się już jest w okolicy. W mieście, w tym też na zamku, co chwile można spotkać figurki skrzatów czy innych krasnali w strojach związanych z danym miejscem. Ciekawy pomysł i na pewno zachęci dzieci do zwiedzania. Nie miałem okazji tego niestety sprawdzić, gdyż niestety byłem w Szczytnie sam.









No i gwóźdź programu – Pozycje Szczycieńskie. Bunkry tu znajdujące się nie powalają wielkością. Były to raczej jednoosobowe stanowiska ogniowe, tak zwane garnki Kocha, połączone okopami. Rzadko sąsiednie stanowiska łączyło też podziemne, betonowe przejście. Wszystko wykonane z gotowych elementów z betonu zachowało się do dziś w naprawdę niezłym stanie. Oczywiście przedsiębiorczy rodacy dawno już pousuwali elementy metalowe. Same pozycje łatwo znaleźć, gdyż nadal okopy są widoczne, niektóre nawet dość głębokie.

Co jakiś czas znajdowałem większe bunkry przystosowane dla kilku piechurów. Budowa klasyczna – gruby beton, przedsionek ze stanowiskiem karabinu, potężne zawiasy wiele mówiące o grubości i ciężarze zawieszonych na nich skrzydeł drzwi. Im głębiej w lesie, tym lepszy stan bunkra. Dwa znalazłem takie, że tylko wstawić drzwi, jakąś kozę do grzania i można mieszkać.

















Najdłużej szukałem strzelnicy. Pobudowana prawie wiek temu miała mieć pięć linii w tym jedną bardzo długą. Gdy w końcu odnalazłem to miejsce okazało się, że krążyłem wokół już od dłuższego czasu. Wszystko tak zarosło, że można przejść parę metrów obok kulochwytu kilkumetrowej wysokości i kilkunastometrowej szerokości i go nie zauważyć. Jak już wiedziałem czego szukać – poszło łatwiej.

Wspomniane ogromne kulochwyty nadal miejscami pokryte były deskami. Cały żelbeton upstrzony był wgłębieniami od kul. Na najdłuższej linii ogniowej rolę chwytu pełnił sam wał ziemny. Wały były tak duże, że wybranie ziemi tworzyło stawy widoczne do dzisiaj mimo upływu lat. Niestety z budynków obsługi pozostały ledwo widoczne gruzy, czasem małe resztki ścian niezjedzone jeszcze przez czas i zieleń. Już ledwo czuć tutaj ducha żołnierskich trudów. Prawie wiek upłynął od czasu, gdy osoby tutaj stacjonujące wycofały się a teren nie jest w żaden sposób chroniony. No i nie znajdowały się tu najważniejsze strategiczne punktu. Następnym razem, gdy przyjadę do Szczytna na dłużej, koniecznie muszę wziąć rower – wydatnie zwiększy to mój zasięg zwiedzania. A jest tutaj co robić.




wtorek, 19 listopada 2013

Wielkie pływanie, wielkie camperowanie

Pomimo praktycznie braku przygotowań pojechaliśmy do Kiekrza. Monika w końcu miała bronić złota w pływaniu długodystansowym. Na miejscu byliśmy z dwugodzinnym wyprzedzeniem, więc Moja Ukochana spokojnie się zapisywała a ja zainteresowałem się agendą zawodów. Pogoda nie sprzyjała pływaniu – wiatr (choć nie tak silny jak rok wcześniej, gdy zerwał boje i organizator musiał skrócić dystans) i zimno (a my oboje ciepłolubni). Ładnie się nasze wakacje miały zacząć. Otworzyłem więc ulotkę i widzę, że za pół godziny zaczynają się Mistrzostwa Polski Dziennikarzy – dystans 300 m. Jako, że od wielu lat pisuje newsy dla znakomitego portalu poświęconego archiwizacji danych www.CDRinfo.pl to z zawodowej ciekawości zainteresowałem się.





Miła pani w recepcji zawodów poinformowała mnie, że nie szkodzi, że nie mam przy sobie legitymacji ani umowy, że mam jeszcze 15 minut na zgłoszenie i że na razie jestem jedyny... Szybka konsultacja z Moniką – usłyszałem, to co sam w zasadzie wiedziałem. A więc, że jestem wariatem (też mi nowość!), że nie mam doświadczenia w pływaniu w jeziorze a jest zimno oraz, że to nie jest dobry pomysł (kolejna „nowość”). Jeszcze chwile się łamałem, po czym pogalopowałem do auta po kąpielówki i portfel.

Wypełniłem stosowne oświadczenia, dowiedziałem się, że mam jednego konkurenta, który zgłosił się w międzyczasie, założyłem regulaminowy czepek (łatwiej pewnie szukać ubranych weń zwłok) i dałem sobie namalować numerek na ręce. Przed samym startem pogratulowałem mojemu oponentowi wygranej i wystartowaliśmy. Nie mam pojęcia ile płynąłem, ale koniec końców dopłynąłem drugi. Czyli ostatni. I w ten sposób jestem aktualnym Wicemistrzem Polski Dziennikarzy w Pływaniu Długodystansowym. Od razu przypomina się historia Erica Moussambani, który w Sydney na Olimpiadzie wygrał na 100 m. kraulem z czasem 1:52, czyli mniej więcej takim, w jakim ja pływam. Po prostu wszystkich jego oponentów zdyskwalifikowano.

Monia wystartowała w swojej kategorii i w pięknym stylu zdobyła srebro. Mimo totalnego braku przygotowania – jeden opisany wcześniej trening nie dość, że był raczej zabawą, to jeszcze był tylko jeden... A 3 km w jeziorze to już nie przelewki. Ja nie dość, że bym nie dopłynął, to jeszcze pewnie bym zabłądził – serio. Kto nie pływał w wodzie otwartej ten może się śmiać, ale nawigacja naprawdę jest problemem. Sporo osób odpadło, w tym nasz kolega. Ja i tak jestem pod wrażeniem dla każdego, kto na takim dystansie startuje. Moje bieganie wydaje mi się o niebo bezpieczniejsze, nawet, gdy po zawodach kuleje przez tydzień (100 km w Kaliszu... chciałbym to kiedyś powtórzyć, może na górskiej trasie...). Wyczyn Moniki to zaś dla mnie totalna abstrakcja – po raz kolejny Jej gratuluje. Jestem z Niej strasznie dumny.

Potem jeszcze dekoracja, szybka przekąska, pożegnanie ze znajomymi i do auta. Zamiast powrotu do domu – w drogę nad morze.





W naszym Krążowniku usunęliśmy obie kanapy przerabiając go na auto dwuosobowe. W to miejsce materac, lodówka, rolki, kuchenka, grill, kupa jedzenia i nasze ciuchy. Po to wymyślono vany. Nie wyobrażam sobie teraz kupna innego autka. Jak trzeba, mieszkamy w nim przez tydzień, jak trzeba – przewiezie siedem osób albo pokaźny ładunek.

Wieczorem wylądowaliśmy na parkingu jedną wioskę przed Łebą. Kolacja w luksusie (drewniane ławy) i szybko lulu. Rano śniadanie i nad morze. Na dzień dobry zwiedzanie, szukanie dobrego miejsca na późniejszy nocleg i grill nad Jeziorem Łebsko (w skrócie – wielkie, bardzo płytkie i słone).





Następnego dnia wycieczka na wydmy. Kilka kilometrów brzegiem po czym wspinaczka na wielką kuwetkę (jak się ma kota to się ma głupie skojarzenia). Na początek poważnie – obserwacja, jak pochłaniają las. Niezbyt dynamiczne widowisko, ale efekt i skala robią wrażenie. Potem zbieganie, skakanie, wbieganie, schodzenie, przełażenie, bieganie, turlanie... tak tak, już dawno jesteśmy pełnoletni. Dlatego tym większą przyjemność sprawia nam zabawa w piasku. I potrafimy docenić nasz czas.







W końcu wyszliśmy z wydm by się poopalać. Kąpiel w morzu i... zabawa w czarownice. Poprzedniego wieczora oglądaliśmy skądinąd niezły film Hansel and Gretel: Witch Hunters, więc przypadkiem znaleziony konar wysuszony do białości natychmiast skojarzył nam się tylko z jednym. No i mam dowody, że poślubiłem Wiedźmę. Moją Kochaną Wiedźmę.



Kolejny dzień to Łeba. Krzywy Domek – wspaniały efekt. Nie wierzyłem, że tak wpływa na ludzi. Oszukany mózg nie mógł złapać pionu, przez co ciężko się było utrzymać na nogach. Wszystko wirowało a wielu ludzi nie wytrzymywało i ostatkiem sił ewakuowali się z magicznego przybytku. Później rybka na parkowej ławce, inna ławka w porcie, która (dosłownie) zbliża ludzi, parę zdjęć i spanie.














Kąpiele w morzu, wyprawa na rolkach do parku dinozaurów i kupa lenistwa. Wspaniały wypoczynek w naszym mobilnym domku. Nasz krążownik na parkingu dzielnie stał pomiędzy prawdziwymi camperami na zachodnich tablicach. Żeby nie był totalnie osamotniony obok przez parę dni stał inny polski wynalazek – Honda Civic w sedanie z wyjętymi tylnymi siedzeniami. W środku spała para w średnim wieku – mili państwo. Raz pożyczali zapałki i nawet chcieli zapłacić. Monika stwierdziła, że są lepsi od Nas – nie dość, że też spali w swoim aucie, to jeszcze mieli rowery na haku i parę składanych foteli, na których co rano siedzieli pijąc kawę między naszymi camperami. Słowem – RV Lifestyle. Dowód na to, że RV to nie kupa pieniędzy na czterech kołach – RV to radość życia.








Wracając zatrzymaliśmy się na ostatnią noc w Pile – mieście, w którym się poznaliśmy i które zmieniło nasze życie. No, nie w samej Pile, a nad jeziorem Jeleniowskim, czyli na Jelonkach. Choć komary nas mocno zgnębiły to grill i kąpiel po zachodzie słońca musiała być. Na pożegnanie kolejnego udanego wyjazdu.