czwartek, 13 marca 2014

Ukulturalniony w Danii

Dania? Dotychczas kojarzyła mi się z miłością mojego dzieciństwa – klockami Lego. Jeżeli głębiej miałem poszukać w mózgownicy, to jeszcze w wyjątkowo smutnymi bajkami autorstwa Hansa Christiana Andersena. Kuzynka Karolina jednak związała z tym krajem znaczną część swojego życia. Odense nie tylko jest miejscem urodzenia Andersena, ale także znajduje się tam jedno z najlepszych na świecie konserwatoriów muzycznych kształcących fagocistów. Karola tam więc ukończyła odpowiednik naszych studiów doktoranckich właśnie w klasie fagotu. Tak, ja też nie wiedziałem co to jest fagot :)



Po latach nauki przyszedł czas na obronę pracy – czyli koncert. Zaproszeni pojechaliśmy oczywiście. Taka okazja nie trafia się codziennie. Podróżowaliśmy samochodem a spanie miało miejsce na dworcu kolejowym. Naprawdę – w nieużywanej już stacji Pejrup pod Faaborgiem powstał wspaniały i klimatyczny Hostel California. Można za rozsądne pieniądze wynająć na parę dni cały dworzec dla siebie. W środku znajdziemy wszystko, co potrzebne typowemu mieszczuchowi do przeżycia – kompletną kuchnię ze zmywarką, kilka łazienek, pralki, suszarki, kozę do palenia, pełne umeblowanie, dziesiątki gier planszowych, kilka sztucznych (wypchanych, kiedyś były prawdziwe) ptaków, zupełnie niesztuczne muchy... i prawie wszystko działało.






Sam koncert – wspaniały. Kameralny. Karoli towarzyszył przez większość wieczoru tylko znakomity, hmm, fortepianista. Szkoda, że to słowo wyszło już z użycia. Jedynie ostatni utwór zagrało trio a na bis był, jakże by inaczej, striptiz – Karola cały czas grała rozbierając swój fagot. Szkoda, że nie można było robić w tym czasie zdjęć, bo efekt naprawdę ciekawy. Całość oczywiście zakończyła się pozytywnym wynikiem egzaminu a potem, jak na polaków przystało, imprezą.







Przed i po oczywiście zwiedzanie okolicy. Zaczęliśmy od Faaborga, niewielkiej mieściny położonej nad samym brzegiem Bałtyku na duńskiej wyspie Fionia (Fyn). Wieczorem pierwszego dnia przekonaliśmy się, że o godzinie 20 ciężko już znaleźć cokolwiek otwartego, choćby bar. W końcu znaleźliśmy zacny przybytek w którym lali złocisty napój. W dodatku chroniony przez kota – dzieliliśmy z nim nawet stolik. Duńczycy jak widać uwielbiają stare rzeczy – większość domów w Polsce zakwalifikowana by została na natychmiastowego wyburzenia, tam spokojnie mieszkali sobie ludzie nie przejmując się pokrzywionymi wiekiem ścianami. Kolejną rzeczą, która rzucała się w oczy był brak zasłonek, firanek, rolet, żaluzji czy innych ustrojstw. Po prostu z ulicy było widać wszystko, co jest w środku. Za to w każdym oknie znalazło się miejsce na nocną lampkę – taki styl.












Jak na morsiki przystało nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności zimowej kąpieli w wodach Bałtyku. Woda zupełnie inna, niż na naszym wybrzeżu – przejrzystość bardzo, bardzo dobra. Stojąc zanurzony po pachy widziałem szczegóły roślin na dnie, piasek, swoje stopy. Rewelacja. Tylko zimna tak samo :)







Ostatniego dnia jeszcze Odense – największe miasto na wyspie Fyn, miejsce urodzenia Hansa Andersena. W mieście posągi – postacie z jego bajek. Wszyscy jeżdżą tam rowerami. Rowery stoją wszędzie, przeważnie nie zapięte. Na nielicznych motorach leżą kaski. Inna kultura, czy może inaczej – tam jest kultura. Poszukiwania lampek rowerowych, które nam się spodobały niestety spaliły na panewce – znaleźliśmy tylko w jednym sklepie, cena była na polskie warunki wręcz abstrakcyjna. Tam w sumie wszystko jest drogie, przynajmniej dla nas. Małe piwo kosztuje kilkanaście złotych w podrzędnej spelunce. Ale też zarobki mają odpowiednie.















Aż żal wyjeżdżać z Danii. Piękny nadmorski kraj. Wszyscy tam znają angielski, więc nie ma najmniejszych problemów z porozumiewaniem się. Szkoda tylko, że pogoda tam jest taka niepewna. Jednak jest po prostu pięknie.