Znowu Dania. Któż
by pomyślał, że tak szybko wrócimy do tego urokliwego kraju, raju
dla rowerów. Znajomi namówili nas na wspólny wypad na dwóch
kółkach wokół wyspy Bornholm. Będąc małym chłopcem, zaczytany
w książkach przygodowych typu Robinson Crusoe
czy Tajemnicza Wyspa „jeździłem”
palcem po mapie – wielkim atlasie geograficznym. A że Bornholm
jest najbliżej położoną Polski
„prawdziwą” wyspą (czyli wyraźnie położoną na morzu, a nie
przy brzegu zalewu), to miejsce
to
zapadło
mi w pamięć jako cel marzeń o przygodzie. To
były czasy, kiedy książki były papierowe, mapy raczej mało
aktualne i także papierowe a za naszą wschodnią granicą był
tylko jeden kraj.
Rowerowanie
po wyspie miało trwać trzy dni. Długi czerwcowy weekend plus
zaoszczędzone nadgodziny dały mi w sumie pięciodniową przerwę w
codziennej rutynie. Grażyna, która zorganizowała całość,
zabukowała bilety na prom od czwartku do soboty, więc razem z
Moniką środę i niedzielę mieliśmy dodatkowo dla siebie. Skoro
prom odpływał z Kołobrzegu, to właśnie tam chcieliśmy spędzić
ten czas.
Na
miejsce dojechaliśmy w kilka godzin. Na miejscu tradycyjnie spacer,
gofry, szybka kąpiel w morzu i sesja opalania się na plaży jak
najdalej od tłoku. Typowo. Urozmaiceniem okazały się ptaki –
stadko odpoczywających, śpiących ciężko łabędzi oraz pechowy,
martwy lotnik wyrzucony przez morze. Zlokalizowaliśmy nasz prom –
MS Jantar. Chociaż była to największa jednostka w porcie, to
rozmiary były... hmm... skromne. Następnego dnia odczuliśmy to
dość mocno. W każdym razie noc spędziliśmy w naszym
minicamperze. Oczywiście wokół nas na parkingu w wielu samochodach
mieli taki sam pomysł. Campering po polsku :)
Bladym
świtem poranka spotkaliśmy się z pozostałymi członkami wyprawy
na nabrzeżu. Myśleliśmy, że będziemy jednymi z nielicznych
chętnych na rejs a już na pewno rzadkimi wariatami z rowerami. Nic
bardziej mylnego. Kolejka rowerzystów ciągnęła się bez końca.
Równą
godzinę rowery były pakowane na pokład a
ludzie objuczeni
zdjętymi sakwami, bidonami i torebkami wchodzili gęsiego trapem na
pokład. Tam cały bagaż lądował na wielkiej kupie pośrodku
przejścia. Rowery zaś
stłoczone w niesamowity sposób opanowały cały środkowy pokład
zewnętrzny.
Zajęliśmy
miejsca w głównej sali i zaopatrzeni w aparaty ruszyliśmy na górny
pokład pstryknąć parę zdjęć. Ledwo statek ruszył a już
zaczęło tak kołysać, że poruszanie się po pokładzie było nie
lada wyczynem i wymagało stałego kontaktu rąk z barierkami. Po
minięciu falochronu sytuacja się znacznie pogorszyła. Nam udało
się opanować objawy
choroby morskiej – Monia przespała połowę
czterogodzinnej podróży, ja
oglądałem wyświetlane filmy. Ale 3/4 pasażerów miała znacznie
gorzej. I mocno to uzewnętrzniało.
Wylądowaliśmy
w Nexø
na Bornholmie około 11. Rowery zostały opłukane zanim je
odebraliśmy. Ciekawe, czy
tylko z soli. Pozapinaliśmy
sakwy oraz worki
na bagażnikach
i ruszyliśmy przed siebie. Pierwszy dzień był bardzo ciężki dla
tych wycieczkowiczów, którym morze dało się we znaki najbardziej.
Jazda była pełna
przystanków a kilometry ubywały wolno. Zresztą bardzo wietrzna
pogoda nie zachęcała do podkręcania tempa. W sumie zrobiliśmy,
według mojego Endomondo,
48,5 km. Trasa pierwszego dnia prowadziła stosunkowo nudnym
południem wyspy. W sumie spędziliśmy tylko chwilę nad morzem by
wypić coś ciepłego.
Takie
zresztą były założenia. Spodziewając się zmęczenia po krótkiej
nocy i potencjalnie burzliwym morzu (co niestety okazało się
prorocze) zaplanowaliśmy na pierwszy dzień pokonanie najbardziej
nudnej części wyspy. W połowie drogi na pierwszy camping w stolicy
Bornholmu Rønne
zdecydowaliśmy się
na odbicie w kierunku centrum wyspy licząc na osłonę drzew przed
wiatrem. Dzięki temu też wylądowaliśmy w Aakirkeby. Podobno nazwa
ta oznacza „miasto z kościołem Aa” :) Tam na rynku przywitało
nas stado mosiężnych gęsi naturalnej wielkości. Do kościoła nie
weszliśmy, gdyż odbywało się tam jakieś spotkanie.
Ruszyliśmy
ścieżką rowerową w kierunku Rønne
– stolicy
wyspy.
Bornholm, jak zresztą cała Dania, jest rajem dla rowerów. Ścieżki
są wszędzie. Niektóre to po prostu szerokie pobocza wydzielone
tylko dla rowerzystów. Inne to w pełni samodzielne, dobrze
oznakowane i obsadzone drzewami drogi. Wszystkie są idealnie
gładkie. Krawężniki sprowadzone do zerowej wysokości. Dziur
brak. Skrzyżowania z szykanami spowalniającymi, oznakowania
kilometrowe na każdej krzyżówce, dodatkowe pasy z pierwszeństwem
wokół każdego ronda, co parę kilometrów ławy by odpocząć,
zjazdy na punkty widokowe z koszami na śmieci – słowem wszystko
co być powinno, a np.
w
Polsce nie ma.
Wieczorkiem
dotarliśmy na camping. Trzy gwiazdki. Taniej, niż w nieodległej
przecież Polsce. A za to jaki luksus. Miejsca do rozbicia się –
całe połacie. Żadnych wytyczonych działeczek. Rowery i namioty
gratis – opłata tylko za osobę. I w tej cenie było już wszystko
– dostęp do w pełni wyposażonej i ogrzewanej kuchni oraz
jadalni. Łazienki i ubikacje czyste i w pełni wyposażone. Duży
pokój zabaw z bajkami i zabawkami. W jadalni nawet ładowarki do
komórek leżały. A oprócz tego komplety naczyń, noże,
obieraczki, garnki i patelnie, czajniki, dzbanki, ekspresy,
piekarniki i kuchenki – wszystko do dowolnego wykorzystania.
Zapłacić trzeba było tylko za ciepłą wodę pod prysznicem, ale
już w kranie była za darmo. Najmłodszy uczestnik wycieczki najwyraźniej nie miał jeszcze dość pedałowania i wieczorem dorwał się do trójkołowca, by wozić wszystkie Panie po campingu.
W
takich warunkach faktycznie dało się odpocząć. W nocy chwilę
pokropiło, ale już rano wszystko było suche. Drugiego
dnia dane nam było przejechać 53,6 km przez najpiękniejsze okolicy
wyspy – jej północną część z największą atrakcją, czyli
zamkiem Hammershus. Zanim jednak tam dotarliśmy po drodze czekały
na nas atrakcje naturalne – kąpiel
w morzu i
Jons Kapel (Kaplica Jana). Nazwane tak na cześć pustelnika je
niegdyś zamieszkującego potężne skały wznoszą się pionowo na
41 metrów z morza. Niestety rowery trzeba zostawić wcześniej i
udać się już pieszo na miejsce. Ze szczytu skał do praktycznie
ich podnóża dla wygody turystów zbudowano drewniane schody
ciągnące się bez końca. Na samym dole, wśród skał upstrzonych
zaledwie gdzieniegdzie wątłą roślinnością z najwytrzymalszych
gatunków przestraszona naszą niespodziewaną obecnością biegała
młodziuteńka, nielotna
jeszcze mewa.
Ruszyliśmy
dalej. Do końca już dnia teren nabrał
charakteru wręcz górskiego. Przed niektórymi wzniesieniami
pojawiały się znaki ostrzegające o nawet 17% nachylenia. Sam już
nie wiem, czy lepiej się pod to podjeżdżało, czy zjeżdżało.
Przy podjeździe dociążony sakwami tył aż podrywał przednie
koło. Przy zjeździe zaczynałem
się zastanawiać, czy hamulce dadzą radę a nowe opony nie wpadną
w poślizg na łuku. Obyło się bez takich przygód na szczęście.
Choć przekonałem się, że SPD, jak zresztą wszyscy, co przez to
przechodzili, wymagają nabrania wprawy przez upadki – zdarzyło mi
się wypiąć pedał lekko za późno, czego pamiątkę noszę nadal
na nodze w postaci kilkucentymetrowego zadrapania i strupa. Jeden
z podjazdów był tak stromy, że budowniczowie stwierdzili, że nikt
tam jechać nie będzie i wyposażyli go w schody biegnące środkiem
rowerowej drogi. Słusznie, bardzo słusznie.
W
końcu jednak dojechaliśmy do kompleksu fortyfikacji Hammershus. Jej
początki sięgają aż roku 1225. Pełnił on rolę strategiczną do
1743 r. Później zaczął popadać w ruinę. Przez całkowitym
rozkradzeniem i zapomnieniem uratowało go wzięcie pod ochronę jako
zabytek już w 1822 r. Obecnie trwają intensywne prace renowacyjne.
Dzięki potężnej wielomilionowej dotacji od 2012 r. trwa odbudowa i
tworzenie nowego centrum wystawienniczego. Z zakresem prac i historią
można zapoznać się w kontenerze stojącym przy drodze wiodącej do
zamku. Planowane zakończenie inwestycji to już przyszły rok.
Hammershus jest obowiązkowym punktem na mapie zwiedzającego
Bornholm. W dodatku zwiedzanie ruin zamku jest bezpłatne, parę
koron należy jedynie uiścić na okolicznościowej wystawie przy
punkcie turystycznym nieopodal, gdzie znajdują się makieta zamku
oraz repliki broni, zbroi i szat z epoki.
Zanim
ruszyliśmy w dalszą podróż okazało się, że w jednym z rowerów
mamy panę (gwarowo – dziura w dętce). Szybka wymiana i na
rowery.
W poszukiwaniu miejsca
zderzenia płyt tektonicznych, ponoć pięknie widocznego, ruszyliśmy
jeszcze dalej na północ nad jezioro tektoniczne Hammersø
i dalej do latarni Hammeren Fyr. Widowiskowych efektów zderzenia
płyt nie zobaczyliśmy a bardzo wyczerpujący podjazd i później
niebezpieczny zjazd chyba nie był wart widoku latarni morskiej z
1802 r. i małej stacji radarowej położonych na wysokości 85 m
n.p.m.
Pojechaliśmy
dalej w poszukiwaniu kolejnej atrakcji – Helligdomsklipperne.
Sanktuarium skały, jak by brzmiała po Polsku nazwa, ukryte jest
przy Bornholms Kunstmuseum – muzeum rzemiosła. By urozmaicić
sobie trasę skręciliśmy w drogę pieszą. Co prawda dzięki temu
znaleźliśmy malowniczą zatoczkę, ale też niesamowicie sobie
utrudniliśmy. Ścieżka szybko okazała się absolutnie
nieprzejezdna. Pewien odcinek pod stromą górkę z potężnymi
skalnymi wypustami musieliśmy wpychać rowery po dwie osoby. Spora
strata czasu, ale w końcu dotarliśmy do Helligdomsklipperne.
Granitowe filary, 22 metrowy klif i zielona woda w zatoce warte były
każdej kropli potu straconej na dotarcie tam.
Dalsza
droga prowadziła do Gudhjem. Przed
zawitaniem na pole campingowe obejrzeliśmy jeszcze największy na
Bornholmie młyn. Napędzany wiatrem, pomalowany na biało, został
pobudowany w stylu holenderskim w 1893 r. Dziś pełni rolę stylowej
knajpki. Następnie znaleźliśmy się na miejscu naszego biwaku. Tym
razem – cztery gwiazdki. Cóż, do znanych nam udogodnień
dołączyły marmurowe posadzki, kamienne ściany i blaty. W
porównaniu do poprzedniego campingu tylko naczynia trzeba było mieć
swoje. Cena – na tym samym, niskim poziomie.
Rano
okazało się, że i ja złapałem panę. Wymieniłem dętkę i
ruszyliśmy w ostatni niestety etap podróży – 24
km. Rozważaliśmy
przejazd przez centrum wyspy, by zobaczyć położone tam lasy.
Niestety zwyciężył rozsądek – na prom nie mogliśmy się
spóźnić. Pojechaliśmy drogą wzdłuż brzegu. Na jednym z wielu
zjazdów rozległ się dość głośny huk. Jeden z rowerów nie
wytrzymał – pękła nie tylko dętka ale i opona. Tej zaś nie
mieliśmy w zapasie. Wymieniliśmy dętkę i pojechaliśmy powoli. Po
drodze przekonaliśmy się, że w sobotę nie tak łatwo znaleźć
sklep rowerowy. Kilka kilometrów później, zaledwie na 10 przed
końcem podróży, kolejna dętka w
tym samym feralnym kole nie
wytrzymała pozbawiona ochrony.
Po krótkiej konsultacji z miejscowymi Duńczykami, którzy jakby
wbrew swej naturze chmarnie
wylegli na ulice Svaneke na jarmark, zdecydowaliśmy się wsadzić
pechową właścicielkę roweru do autobusu jadącego do Nexø.
Miejscowość zresztą też jest urocza. W 1975 r. otrzymała Złoty
Medal Dziedzictwa za zachowanie naturalnej architektury. Czerwone
dachy współgrają z malowanymi na limonkowo ścianami i
ciemnobrązowymi drewnianymi szkieletami domostw. Miejsce to znane
jest z rękodzieła i właśnie jarmarków, w czasie których owo
rękodzieło można nabyć.
Ostatnie
kilometry minęły szybko. Na miejscu mieliśmy spory zapas czasu,
więc raczyliśmy się kawą w knajpce w Nexø.
Przy okazji trafiliśmy na pizzernie prowadzoną przez Turków nie
znających angielskiego, co w Danii jest nie do pomyślenia. Tu każdy
zna angielski – od dziecka ze
smoczkiem po
staruszka z balkonikiem. Próby dogadania się z miłymi i chętnymi
pomocy właścicielami knajpki prowadziły do zabawnych sytuacji.
Później
już tylko rejs. Okazał się opóźniony z powodu akcji ratunkowej,
w której MS Jantar asystował rano. Zakończyła się ona
szczęśliwie. My, po kolejnych 4 godzinach bujania, ciemną już
nocą wylądowaliśmy w Kołobrzegu. Rozstaliśmy się na nabrzeżu i
ruszyliśmy każdy w swoją stronę. Gro wycieczki po samochody i do
domów, my też do autka, ale spać. Niestety niedziela okazała się
niesamowicie wietrzna i zniechęciła nas do kąpieli. Mój pomysł
zwiedzenia opuszczonego ośrodka wczasowego też spalił na panewce –
ośrodek nie do końca okazał się opuszczony, nowy inwestor już
zaczął prace. Więc po krótkim spacerze, tradycyjnych gofrach i
spotkaniu z przezabawną mewą (która odpoczywającemu, dumnemu kotu
zabrała miskę, przeszła z nią przez parking i spokojnie zjadła
zawartość; pewnie to ta sama, która trzy dni wcześniej nie bacząc
na blokowany ruch samochodowy maszerowała przez przejście dla
pieszych – inteligentna bestia :) ) pojechaliśmy do domu.
Dania.
Dwa razy tego samego roku, dwie różne wyspy a wspomnienia takie
same. Kraj jest piękny, choć wietrzny. Nie jest upalnym kurortem,
ale rajem dla rowerzystów którzy chcą aktywnie spędzić czas.
Campingi w miarę tanie i świetnie wyposażone. Wymagany
jest specjalny paszport campingowy na biwakach – wystarczy jeden na
grupę, ważny jest on do końca danego roku kalendarzowego. Sklepy
– niesamowicie drogie. Wszyscy znają język angielski i chętnie
pomogą. Jest bardzo czysto, spokojnie. Tylko ludzi się nie widuje.
Domki niskie, tradycyjne. W oknach brak firan. Samochody stare, ale
zadbane. Słowem – wietrzna, skandynawska sielanka. Czy
jeszcze wrócimy na Bornholm? Nie wiem. Nie widzieliśmy parku w
centrum wyspy, gdzie można podejść do żubrów sprowadzonych
zresztą z Polski. Zabrakło też czasu na rejs na pobliską skalistą
wysepkę Christiansø,
gdzie czas zatrzymał się w miejscu w XIX w. Naprawdę
warto na
Bornholmie spędzić
parę dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz