wtorek, 8 lipca 2014

Wokół Bornholmu rowerem

Znowu Dania. Któż by pomyślał, że tak szybko wrócimy do tego urokliwego kraju, raju dla rowerów. Znajomi namówili nas na wspólny wypad na dwóch kółkach wokół wyspy Bornholm. Będąc małym chłopcem, zaczytany w książkach przygodowych typu Robinson Crusoe czy Tajemnicza Wyspa „jeździłem” palcem po mapie – wielkim atlasie geograficznym. A że Bornholm jest najbliżej położoną Polski „prawdziwą” wyspą (czyli wyraźnie położoną na morzu, a nie przy brzegu zalewu), to miejsce to zapadło mi w pamięć jako cel marzeń o przygodzie. To były czasy, kiedy książki były papierowe, mapy raczej mało aktualne i także papierowe a za naszą wschodnią granicą był tylko jeden kraj.



Rowerowanie po wyspie miało trwać trzy dni. Długi czerwcowy weekend plus zaoszczędzone nadgodziny dały mi w sumie pięciodniową przerwę w codziennej rutynie. Grażyna, która zorganizowała całość, zabukowała bilety na prom od czwartku do soboty, więc razem z Moniką środę i niedzielę mieliśmy dodatkowo dla siebie. Skoro prom odpływał z Kołobrzegu, to właśnie tam chcieliśmy spędzić ten czas.







Na miejsce dojechaliśmy w kilka godzin. Na miejscu tradycyjnie spacer, gofry, szybka kąpiel w morzu i sesja opalania się na plaży jak najdalej od tłoku. Typowo. Urozmaiceniem okazały się ptaki – stadko odpoczywających, śpiących ciężko łabędzi oraz pechowy, martwy lotnik wyrzucony przez morze. Zlokalizowaliśmy nasz prom – MS Jantar. Chociaż była to największa jednostka w porcie, to rozmiary były... hmm... skromne. Następnego dnia odczuliśmy to dość mocno. W każdym razie noc spędziliśmy w naszym minicamperze. Oczywiście wokół nas na parkingu w wielu samochodach mieli taki sam pomysł. Campering po polsku :)



Bladym świtem poranka spotkaliśmy się z pozostałymi członkami wyprawy na nabrzeżu. Myśleliśmy, że będziemy jednymi z nielicznych chętnych na rejs a już na pewno rzadkimi wariatami z rowerami. Nic bardziej mylnego. Kolejka rowerzystów ciągnęła się bez końca. Równą godzinę rowery były pakowane na pokład a ludzie objuczeni zdjętymi sakwami, bidonami i torebkami wchodzili gęsiego trapem na pokład. Tam cały bagaż lądował na wielkiej kupie pośrodku przejścia. Rowery zaś stłoczone w niesamowity sposób opanowały cały środkowy pokład zewnętrzny.












Zajęliśmy miejsca w głównej sali i zaopatrzeni w aparaty ruszyliśmy na górny pokład pstryknąć parę zdjęć. Ledwo statek ruszył a już zaczęło tak kołysać, że poruszanie się po pokładzie było nie lada wyczynem i wymagało stałego kontaktu rąk z barierkami. Po minięciu falochronu sytuacja się znacznie pogorszyła. Nam udało się opanować objawy choroby morskiej – Monia przespała połowę czterogodzinnej podróży, ja oglądałem wyświetlane filmy. Ale 3/4 pasażerów miała znacznie gorzej. I mocno to uzewnętrzniało.











Wylądowaliśmy w Nexø na Bornholmie około 11. Rowery zostały opłukane zanim je odebraliśmy. Ciekawe, czy tylko z soli. Pozapinaliśmy sakwy oraz worki na bagażnikach i ruszyliśmy przed siebie. Pierwszy dzień był bardzo ciężki dla tych wycieczkowiczów, którym morze dało się we znaki najbardziej. Jazda była pełna przystanków a kilometry ubywały wolno. Zresztą bardzo wietrzna pogoda nie zachęcała do podkręcania tempa. W sumie zrobiliśmy, według mojego Endomondo, 48,5 km. Trasa pierwszego dnia prowadziła stosunkowo nudnym południem wyspy. W sumie spędziliśmy tylko chwilę nad morzem by wypić coś ciepłego.



























Takie zresztą były założenia. Spodziewając się zmęczenia po krótkiej nocy i potencjalnie burzliwym morzu (co niestety okazało się prorocze) zaplanowaliśmy na pierwszy dzień pokonanie najbardziej nudnej części wyspy. W połowie drogi na pierwszy camping w stolicy Bornholmu Rønne zdecydowaliśmy się na odbicie w kierunku centrum wyspy licząc na osłonę drzew przed wiatrem. Dzięki temu też wylądowaliśmy w Aakirkeby. Podobno nazwa ta oznacza „miasto z kościołem Aa” :) Tam na rynku przywitało nas stado mosiężnych gęsi naturalnej wielkości. Do kościoła nie weszliśmy, gdyż odbywało się tam jakieś spotkanie.

































Ruszyliśmy ścieżką rowerową w kierunku Rønne – stolicy wyspy. Bornholm, jak zresztą cała Dania, jest rajem dla rowerów. Ścieżki są wszędzie. Niektóre to po prostu szerokie pobocza wydzielone tylko dla rowerzystów. Inne to w pełni samodzielne, dobrze oznakowane i obsadzone drzewami drogi. Wszystkie są idealnie gładkie. Krawężniki sprowadzone do zerowej wysokości. Dziur brak. Skrzyżowania z szykanami spowalniającymi, oznakowania kilometrowe na każdej krzyżówce, dodatkowe pasy z pierwszeństwem wokół każdego ronda, co parę kilometrów ławy by odpocząć, zjazdy na punkty widokowe z koszami na śmieci – słowem wszystko co być powinno, a np. w Polsce nie ma.





Wieczorkiem dotarliśmy na camping. Trzy gwiazdki. Taniej, niż w nieodległej przecież Polsce. A za to jaki luksus. Miejsca do rozbicia się – całe połacie. Żadnych wytyczonych działeczek. Rowery i namioty gratis – opłata tylko za osobę. I w tej cenie było już wszystko – dostęp do w pełni wyposażonej i ogrzewanej kuchni oraz jadalni. Łazienki i ubikacje czyste i w pełni wyposażone. Duży pokój zabaw z bajkami i zabawkami. W jadalni nawet ładowarki do komórek leżały. A oprócz tego komplety naczyń, noże, obieraczki, garnki i patelnie, czajniki, dzbanki, ekspresy, piekarniki i kuchenki – wszystko do dowolnego wykorzystania. Zapłacić trzeba było tylko za ciepłą wodę pod prysznicem, ale już w kranie była za darmo. Najmłodszy uczestnik wycieczki najwyraźniej nie miał jeszcze dość pedałowania i wieczorem dorwał się do trójkołowca, by wozić wszystkie Panie po campingu.

















W takich warunkach faktycznie dało się odpocząć. W nocy chwilę pokropiło, ale już rano wszystko było suche. Drugiego dnia dane nam było przejechać 53,6 km przez najpiękniejsze okolicy wyspy – jej północną część z największą atrakcją, czyli zamkiem Hammershus. Zanim jednak tam dotarliśmy po drodze czekały na nas atrakcje naturalne – kąpiel w morzu i Jons Kapel (Kaplica Jana). Nazwane tak na cześć pustelnika je niegdyś zamieszkującego potężne skały wznoszą się pionowo na 41 metrów z morza. Niestety rowery trzeba zostawić wcześniej i udać się już pieszo na miejsce. Ze szczytu skał do praktycznie ich podnóża dla wygody turystów zbudowano drewniane schody ciągnące się bez końca. Na samym dole, wśród skał upstrzonych zaledwie gdzieniegdzie wątłą roślinnością z najwytrzymalszych gatunków przestraszona naszą niespodziewaną obecnością biegała młodziuteńka, nielotna jeszcze mewa.


















































































































Ruszyliśmy dalej. Do końca już dnia teren nabrał charakteru wręcz górskiego. Przed niektórymi wzniesieniami pojawiały się znaki ostrzegające o nawet 17% nachylenia. Sam już nie wiem, czy lepiej się pod to podjeżdżało, czy zjeżdżało. Przy podjeździe dociążony sakwami tył aż podrywał przednie koło. Przy zjeździe zaczynałem się zastanawiać, czy hamulce dadzą radę a nowe opony nie wpadną w poślizg na łuku. Obyło się bez takich przygód na szczęście. Choć przekonałem się, że SPD, jak zresztą wszyscy, co przez to przechodzili, wymagają nabrania wprawy przez upadki – zdarzyło mi się wypiąć pedał lekko za późno, czego pamiątkę noszę nadal na nodze w postaci kilkucentymetrowego zadrapania i strupa. Jeden z podjazdów był tak stromy, że budowniczowie stwierdzili, że nikt tam jechać nie będzie i wyposażyli go w schody biegnące środkiem rowerowej drogi. Słusznie, bardzo słusznie.

W końcu jednak dojechaliśmy do kompleksu fortyfikacji Hammershus. Jej początki sięgają aż roku 1225. Pełnił on rolę strategiczną do 1743 r. Później zaczął popadać w ruinę. Przez całkowitym rozkradzeniem i zapomnieniem uratowało go wzięcie pod ochronę jako zabytek już w 1822 r. Obecnie trwają intensywne prace renowacyjne. Dzięki potężnej wielomilionowej dotacji od 2012 r. trwa odbudowa i tworzenie nowego centrum wystawienniczego. Z zakresem prac i historią można zapoznać się w kontenerze stojącym przy drodze wiodącej do zamku. Planowane zakończenie inwestycji to już przyszły rok. Hammershus jest obowiązkowym punktem na mapie zwiedzającego Bornholm. W dodatku zwiedzanie ruin zamku jest bezpłatne, parę koron należy jedynie uiścić na okolicznościowej wystawie przy punkcie turystycznym nieopodal, gdzie znajdują się makieta zamku oraz repliki broni, zbroi i szat z epoki.





































































 








Zanim ruszyliśmy w dalszą podróż okazało się, że w jednym z rowerów mamy panę (gwarowo – dziura w dętce). Szybka wymiana i na rowery. W poszukiwaniu miejsca zderzenia płyt tektonicznych, ponoć pięknie widocznego, ruszyliśmy jeszcze dalej na północ nad jezioro tektoniczne Hammersø i dalej do latarni Hammeren Fyr. Widowiskowych efektów zderzenia płyt nie zobaczyliśmy a bardzo wyczerpujący podjazd i później niebezpieczny zjazd chyba nie był wart widoku latarni morskiej z 1802 r. i małej stacji radarowej położonych na wysokości 85 m n.p.m.

















Pojechaliśmy dalej w poszukiwaniu kolejnej atrakcji – Helligdomsklipperne. Sanktuarium skały, jak by brzmiała po Polsku nazwa, ukryte jest przy Bornholms Kunstmuseum – muzeum rzemiosła. By urozmaicić sobie trasę skręciliśmy w drogę pieszą. Co prawda dzięki temu znaleźliśmy malowniczą zatoczkę, ale też niesamowicie sobie utrudniliśmy. Ścieżka szybko okazała się absolutnie nieprzejezdna. Pewien odcinek pod stromą górkę z potężnymi skalnymi wypustami musieliśmy wpychać rowery po dwie osoby. Spora strata czasu, ale w końcu dotarliśmy do Helligdomsklipperne. Granitowe filary, 22 metrowy klif i zielona woda w zatoce warte były każdej kropli potu straconej na dotarcie tam.









































Dalsza droga prowadziła do Gudhjem. Przed zawitaniem na pole campingowe obejrzeliśmy jeszcze największy na Bornholmie młyn. Napędzany wiatrem, pomalowany na biało, został pobudowany w stylu holenderskim w 1893 r. Dziś pełni rolę stylowej knajpki. Następnie znaleźliśmy się na miejscu naszego biwaku. Tym razem – cztery gwiazdki. Cóż, do znanych nam udogodnień dołączyły marmurowe posadzki, kamienne ściany i blaty. W porównaniu do poprzedniego campingu tylko naczynia trzeba było mieć swoje. Cena – na tym samym, niskim poziomie.















Rano okazało się, że i ja złapałem panę. Wymieniłem dętkę i ruszyliśmy w ostatni niestety etap podróży 24 km. Rozważaliśmy przejazd przez centrum wyspy, by zobaczyć położone tam lasy. Niestety zwyciężył rozsądek – na prom nie mogliśmy się spóźnić. Pojechaliśmy drogą wzdłuż brzegu. Na jednym z wielu zjazdów rozległ się dość głośny huk. Jeden z rowerów nie wytrzymał – pękła nie tylko dętka ale i opona. Tej zaś nie mieliśmy w zapasie. Wymieniliśmy dętkę i pojechaliśmy powoli. Po drodze przekonaliśmy się, że w sobotę nie tak łatwo znaleźć sklep rowerowy. Kilka kilometrów później, zaledwie na 10 przed końcem podróży, kolejna dętka w tym samym feralnym kole nie wytrzymała pozbawiona ochrony. Po krótkiej konsultacji z miejscowymi Duńczykami, którzy jakby wbrew swej naturze chmarnie wylegli na ulice Svaneke na jarmark, zdecydowaliśmy się wsadzić pechową właścicielkę roweru do autobusu jadącego do Nexø. Miejscowość zresztą też jest urocza. W 1975 r. otrzymała Złoty Medal Dziedzictwa za zachowanie naturalnej architektury. Czerwone dachy współgrają z malowanymi na limonkowo ścianami i ciemnobrązowymi drewnianymi szkieletami domostw. Miejsce to znane jest z rękodzieła i właśnie jarmarków, w czasie których owo rękodzieło można nabyć.





























Ostatnie kilometry minęły szybko. Na miejscu mieliśmy spory zapas czasu, więc raczyliśmy się kawą w knajpce w Nexø. Przy okazji trafiliśmy na pizzernie prowadzoną przez Turków nie znających angielskiego, co w Danii jest nie do pomyślenia. Tu każdy zna angielski – od dziecka ze smoczkiem po staruszka z balkonikiem. Próby dogadania się z miłymi i chętnymi pomocy właścicielami knajpki prowadziły do zabawnych sytuacji.











































Później już tylko rejs. Okazał się opóźniony z powodu akcji ratunkowej, w której MS Jantar asystował rano. Zakończyła się ona szczęśliwie. My, po kolejnych 4 godzinach bujania, ciemną już nocą wylądowaliśmy w Kołobrzegu. Rozstaliśmy się na nabrzeżu i ruszyliśmy każdy w swoją stronę. Gro wycieczki po samochody i do domów, my też do autka, ale spać. Niestety niedziela okazała się niesamowicie wietrzna i zniechęciła nas do kąpieli. Mój pomysł zwiedzenia opuszczonego ośrodka wczasowego też spalił na panewce – ośrodek nie do końca okazał się opuszczony, nowy inwestor już zaczął prace. Więc po krótkim spacerze, tradycyjnych gofrach i spotkaniu z przezabawną mewą (która odpoczywającemu, dumnemu kotu zabrała miskę, przeszła z nią przez parking i spokojnie zjadła zawartość; pewnie to ta sama, która trzy dni wcześniej nie bacząc na blokowany ruch samochodowy maszerowała przez przejście dla pieszych – inteligentna bestia :) ) pojechaliśmy do domu.















Dania. Dwa razy tego samego roku, dwie różne wyspy a wspomnienia takie same. Kraj jest piękny, choć wietrzny. Nie jest upalnym kurortem, ale rajem dla rowerzystów którzy chcą aktywnie spędzić czas. Campingi w miarę tanie i świetnie wyposażone. Wymagany jest specjalny paszport campingowy na biwakach – wystarczy jeden na grupę, ważny jest on do końca danego roku kalendarzowego. Sklepy – niesamowicie drogie. Wszyscy znają język angielski i chętnie pomogą. Jest bardzo czysto, spokojnie. Tylko ludzi się nie widuje. Domki niskie, tradycyjne. W oknach brak firan. Samochody stare, ale zadbane. Słowem – wietrzna, skandynawska sielanka. Czy jeszcze wrócimy na Bornholm? Nie wiem. Nie widzieliśmy parku w centrum wyspy, gdzie można podejść do żubrów sprowadzonych zresztą z Polski. Zabrakło też czasu na rejs na pobliską skalistą wysepkę Christiansø, gdzie czas zatrzymał się w miejscu w XIX w. Naprawdę warto na Bornholmie spędzić parę dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz