Dania?
Dotychczas kojarzyła mi się z miłością mojego dzieciństwa –
klockami Lego. Jeżeli głębiej miałem poszukać w mózgownicy, to
jeszcze w wyjątkowo smutnymi bajkami autorstwa Hansa Christiana
Andersena. Kuzynka Karolina jednak związała z tym krajem znaczną
część swojego życia. Odense nie tylko jest miejscem urodzenia
Andersena, ale także znajduje się tam jedno z najlepszych na
świecie konserwatoriów muzycznych kształcących fagocistów.
Karola tam więc ukończyła odpowiednik naszych studiów
doktoranckich właśnie w klasie fagotu. Tak, ja też nie wiedziałem
co to jest fagot :)
Po
latach nauki przyszedł czas na obronę pracy – czyli koncert.
Zaproszeni pojechaliśmy oczywiście. Taka okazja nie trafia się
codziennie. Podróżowaliśmy samochodem a spanie miało miejsce na
dworcu kolejowym. Naprawdę – w nieużywanej już stacji Pejrup pod
Faaborgiem powstał wspaniały i klimatyczny Hostel California. Można
za rozsądne pieniądze wynająć na parę dni cały dworzec dla
siebie. W środku znajdziemy wszystko, co potrzebne typowemu
mieszczuchowi do przeżycia – kompletną kuchnię ze zmywarką,
kilka łazienek, pralki, suszarki, kozę do palenia, pełne
umeblowanie, dziesiątki gier planszowych, kilka sztucznych
(wypchanych, kiedyś były prawdziwe) ptaków, zupełnie niesztuczne
muchy... i prawie wszystko działało.
Sam
koncert
– wspaniały. Kameralny. Karoli towarzyszył przez większość
wieczoru tylko znakomity, hmm, fortepianista. Szkoda, że to słowo
wyszło już z użycia. Jedynie ostatni utwór zagrało trio a na bis
był, jakże by inaczej, striptiz – Karola cały czas grała
rozbierając swój fagot. Szkoda, że nie można było robić w tym
czasie zdjęć, bo efekt naprawdę ciekawy. Całość oczywiście
zakończyła się pozytywnym wynikiem egzaminu a potem, jak na
polaków przystało, imprezą.
Przed
i po oczywiście zwiedzanie okolicy. Zaczęliśmy od Faaborga,
niewielkiej mieściny położonej nad samym brzegiem Bałtyku na
duńskiej wyspie Fionia (Fyn). Wieczorem pierwszego dnia
przekonaliśmy się, że o godzinie 20 ciężko już znaleźć
cokolwiek otwartego, choćby bar. W końcu znaleźliśmy zacny
przybytek w którym lali złocisty napój. W dodatku chroniony przez
kota – dzieliliśmy z nim nawet stolik. Duńczycy jak widać
uwielbiają stare rzeczy – większość domów w Polsce
zakwalifikowana by została na natychmiastowego wyburzenia, tam
spokojnie mieszkali sobie ludzie nie przejmując się pokrzywionymi
wiekiem ścianami. Kolejną rzeczą, która rzucała się w oczy był
brak zasłonek, firanek, rolet, żaluzji czy innych ustrojstw. Po
prostu z ulicy było widać wszystko, co jest w środku. Za to w
każdym oknie znalazło się miejsce na nocną lampkę – taki styl.
Jak
na morsiki przystało nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności
zimowej kąpieli w wodach Bałtyku. Woda zupełnie inna, niż na
naszym wybrzeżu – przejrzystość bardzo, bardzo dobra. Stojąc
zanurzony po pachy widziałem szczegóły roślin na dnie, piasek,
swoje stopy. Rewelacja. Tylko zimna tak samo :)
Ostatniego
dnia jeszcze Odense – największe miasto na wyspie Fyn, miejsce
urodzenia Hansa Andersena. W mieście posągi – postacie z jego
bajek. Wszyscy jeżdżą tam rowerami. Rowery stoją wszędzie,
przeważnie nie zapięte. Na nielicznych motorach leżą kaski. Inna
kultura, czy może inaczej – tam jest kultura. Poszukiwania lampek
rowerowych, które nam się spodobały niestety spaliły na panewce –
znaleźliśmy tylko w jednym sklepie, cena była na polskie warunki
wręcz abstrakcyjna. Tam w sumie wszystko jest drogie, przynajmniej
dla nas. Małe piwo kosztuje kilkanaście złotych w podrzędnej
spelunce. Ale też zarobki mają odpowiednie.
Aż
żal wyjeżdżać z Danii. Piękny nadmorski kraj. Wszyscy tam znają
angielski, więc nie ma najmniejszych problemów z porozumiewaniem
się. Szkoda tylko, że pogoda tam jest taka niepewna. Jednak jest po
prostu pięknie.
Witam wszystkie osoby, które są zainteresowane tym tematem. Jeżeli szukacie pracy lub pracowników w Danii, to zdecydowanie polecam Wam sprawdzić ofertę firmy BlueCollar na stronie - https://www.bluecollar.pl .
OdpowiedzUsuń