Biegam. Mogę powiedzieć, że jestem
od tego uzależniony. Bieganie dało mi wiele – poprawiłem nie
tylko kondycję, ale ogólny stan zdrowia, samopoczucie, stan
umysłu... Zaczęło się prawie 10 lat temu z powodu tuszy. Cóż,
nie jestem coraz młodszy a z wiekiem każdy nadmiarowy kawałek
paszy odkłada się tam, gdzie akurat nie powinien. Więc zacząłem
biegać.
Początki jak u każdego były trudne.
Przebiegnięcie kilometra chciałem obwieszczać z dumą światu,
gdyż wydawało mi się to nie lada osiągnięciem. Kilka tygodni
później już pół godziny potrafiłem truptać w kółko po
osiedlu. Jakże dumny z tego! Zarażony już manią zacząłem
sprawdzać, szukać po Internecie informacji na temat biegania. I
dowiedziałem się o Gralu biegaczy – Maratonie.
Bieganie uzależnia. Każdy kto biega,
to potwierdzi. Fizjologicznie bardzo łatwo to uzasadnić – każdy
sport wytrzymałościowy powoduje uwalnianie do krwiobiegu
naturalnego środka przeciwbólowego, czyli endorfin. Bo owszem –
bieganie boli. Szczególnie na początku i potem przy przekraczaniu
kolejnych barier. Endorfiny łagodzą ból i dają samozadowolenie –
w końcu ten sam hormon pojawia się w czasie seksu, jedzenia
czekolady i palenia marihuany. Endorfiny uzależniają.
Zacząłem jeździć na zawody żeby
mieć ów punkt odniesienia – czy biegam czy tylko mi się tak
wydaje. Najpierw dyszka w Widziszewie, chyba w 2006 roku. Jakoś
przeleciałem, na finiszu pamiętam, że słyszałem za sobą kroki.
Nie oglądając się za siebie walczyłem, by nie dać się
wyprzedzić. Dopiero po przekroczeniu mety odwróciłem się by
pogratulować rywalowi, który dał mi siłę na ostatnich metrach –
była to kobieta na oko w wieku mojej Mamy. Pierwsza lekcja pokory.
Za to medal był wspaniały, odlewany, piękny, zdobyty... Od tego
czasu wiem, po co biegam – dla medali. Pamiątkowych oczywiście.
Pierwotnie planowałem start w październiku na Maratonie Poznańskim. Nie wytrzymałem, na forum przeczytałem o pierwszej edycji Nocnego Maratonu w Gdyni w czerwcu i tam właśnie pojechałem na mój debiut. Przy okazji przekonałem się, że to wspaniały sposób na zwiedzanie. Pierwszy nocleg na sali, potem kilka dni po biegu wykupione w akademiku. I sam bieg. Start już w nocy, 6 kółek po centrum Gdyni. Pierwsza połowa przeszła jak z płatka – równe 2 godziny na półmetku. Wtedy się zaczęło – pierwsze etapy chodzenia, kilka wizyt w Toi-Toiach, coraz mocniejszy ból i zmęczenie.
Kolejne biegi. Kolejne maratony.
Zacząłem jeździć prawie na każde możliwe zawody na dystansie 10
km lub dłuższym w okolicy. Każdy inny, każdy wyjątkowy, ale jest
kilka takich, które pamięta się na zawsze. Toruń – ponad 30
stopni w cieniu i piękna trasa poza miastem. Kilkanaście osób
przesadziło i z udarami karetki musiały ich zwozić z trasy. A ja
pierwszy raz w życiu zszedłem poniżej 4 godzin. Na medalu w
dodatku wygrawerowali czas. Okazuje się, że należę do
zdecydowanej mniejszości ludzi, którzy lepiej biegają w skrajnych
upałach. W Londynie w Peckham Rye Park ustanowiłem życiówkę na
10 km i jedyny raz w życiu przegoniłem czarnoskórych biegaczy –
wykończyła ich wilgotność w połączeniu w żarem z nieba. Byłem
17 na około 180 startujących amatorów. Mi wilgoć jest akurat
potrzebna – na Synaju biegałem po pustyni. Temperatury
przekraczały 40 stopni a wilgotność była zerowa – biegać się
prawie nie dało, kilkanaście kilometrów powodowało skrajne
wycieńczenie. Musiałem naprawdę uważać, żeby nie odbiec zbyt
daleko – bez zasięgu sieci telefonicznej i żywej duszy wokół
wracać musiałem na własnych nogach.
Parę lat temu przestałem biegać dla
wyniku. Jeżdżę nadal do Dębna co roku, startuję w imprezach
towarzyskich, gdzie często nawet nie ma klasyfikacji. Biegam bo to
kocham. Tylko czasu brak. Zmiana pracy parę miesięcy temu
spowodowała, że ograniczyłem treningi. Te godziny spędzane sam ze
sobą w lesie i na polu kiedy można się odstresować, przemyśleć
wszystko i przy okazji potrenować. Na morsowaniu dostałem
zaproszenie na kolejny maraton towarzyski. Impreza wspaniała i
wspaniała lekcja pokory – po 26 km skończyła mi się para.
Zacząłem „galołejować”, czyli chodzić na przemian z
truchtaniem. Wielkie dzięki dla kolegów, którzy ze mną zostali i
razem przekraczaliśmy linię mety. I za lekcję historii do której
przyczynkiem były mijane zapomniane cmentarze pod Lesznem. I za
radość z kolejnego ukończonego biegu – to się pamięta. II
Towarzyski Maraton Wigilijny mam nadzieje okaże się tym kamieniem
milowym, tym ziarnkiem, które spowoduje, że już nie opuszczę
treningów.
Biegam. Nadal. Mam nadzieję, że
zawsze będę. Przebiegłem tysiące kilometrów, przebiegłem
dziesiątki maratonów, przebiegłem ultramaraton na 100 km,
przebiegłem góry, pustynie, lasy, łąki. I będę biegał. To
bieganie pozwoliło mi znaleźć najpiękniejszą na świecie plażę
– Playa Blanca na Teneryfie. Znaleźć szczątki wielbłąda na
skałach pustyni Synaju. Znaleźć starożytny pomijany w
przewodnikach amfiteatr w Turcji nieopodal Turunc. Zobaczyć setki
innych magicznych miejsc gdziekolwiek pojechałem. Przemyśleć wiele
rzeczy i uwierzyć w siebie. Więc biegam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz