Pomimo praktycznie braku przygotowań
pojechaliśmy do Kiekrza. Monika w końcu miała bronić złota w
pływaniu długodystansowym. Na miejscu byliśmy z dwugodzinnym
wyprzedzeniem, więc Moja Ukochana spokojnie się zapisywała a ja
zainteresowałem się agendą zawodów. Pogoda nie sprzyjała
pływaniu – wiatr (choć nie tak silny jak rok wcześniej, gdy
zerwał boje i organizator musiał skrócić dystans) i zimno (a my
oboje ciepłolubni). Ładnie się nasze wakacje miały zacząć.
Otworzyłem więc ulotkę i widzę, że za pół godziny zaczynają
się Mistrzostwa Polski Dziennikarzy – dystans 300 m. Jako, że od
wielu lat pisuje newsy dla znakomitego portalu poświęconego
archiwizacji danych www.CDRinfo.pl
to z zawodowej ciekawości zainteresowałem się.
Miła pani w recepcji zawodów
poinformowała mnie, że nie szkodzi, że nie mam przy sobie
legitymacji ani umowy, że mam jeszcze 15 minut na zgłoszenie i że
na razie jestem jedyny... Szybka konsultacja z Moniką –
usłyszałem, to co sam w zasadzie wiedziałem. A więc, że jestem
wariatem (też mi nowość!), że nie mam doświadczenia w pływaniu
w jeziorze a jest zimno oraz, że to nie jest dobry pomysł (kolejna
„nowość”). Jeszcze chwile się łamałem, po czym pogalopowałem
do auta po kąpielówki i portfel.
Wypełniłem stosowne oświadczenia,
dowiedziałem się, że mam jednego konkurenta, który zgłosił się
w międzyczasie, założyłem regulaminowy czepek (łatwiej pewnie
szukać ubranych weń zwłok) i dałem sobie namalować numerek na
ręce. Przed samym startem pogratulowałem mojemu oponentowi wygranej
i wystartowaliśmy. Nie mam pojęcia ile płynąłem, ale koniec
końców dopłynąłem drugi. Czyli ostatni. I w ten sposób jestem
aktualnym Wicemistrzem Polski Dziennikarzy w Pływaniu
Długodystansowym. Od razu przypomina się historia Erica
Moussambani, który w Sydney na Olimpiadzie wygrał na 100 m. kraulem
z czasem 1:52, czyli mniej więcej takim, w jakim ja pływam. Po
prostu wszystkich jego oponentów zdyskwalifikowano.
Monia wystartowała w swojej kategorii
i w pięknym stylu zdobyła srebro. Mimo totalnego braku
przygotowania – jeden opisany wcześniej trening nie dość, że
był raczej zabawą, to jeszcze był tylko jeden... A 3 km w jeziorze
to już nie przelewki. Ja nie dość, że bym nie dopłynął, to
jeszcze pewnie bym zabłądził – serio. Kto nie pływał w wodzie
otwartej ten może się śmiać, ale nawigacja naprawdę jest
problemem. Sporo osób odpadło, w tym nasz kolega. Ja i tak jestem
pod wrażeniem dla każdego, kto na takim dystansie startuje. Moje
bieganie wydaje mi się o niebo bezpieczniejsze, nawet, gdy po
zawodach kuleje przez tydzień (100 km w Kaliszu... chciałbym to
kiedyś powtórzyć, może na górskiej trasie...). Wyczyn Moniki to
zaś dla mnie totalna abstrakcja – po raz kolejny Jej gratuluje.
Jestem z Niej strasznie dumny.
Potem jeszcze dekoracja, szybka
przekąska, pożegnanie ze znajomymi i do auta. Zamiast powrotu do
domu – w drogę nad morze.
W naszym Krążowniku usunęliśmy obie
kanapy przerabiając go na auto dwuosobowe. W to miejsce materac,
lodówka, rolki, kuchenka, grill, kupa jedzenia i nasze ciuchy. Po to
wymyślono vany. Nie wyobrażam sobie teraz kupna innego autka. Jak
trzeba, mieszkamy w nim przez tydzień, jak trzeba – przewiezie
siedem osób albo pokaźny ładunek.
Wieczorem wylądowaliśmy na parkingu
jedną wioskę przed Łebą. Kolacja w luksusie (drewniane ławy) i
szybko lulu. Rano śniadanie i nad morze. Na dzień dobry zwiedzanie,
szukanie dobrego miejsca na późniejszy nocleg i grill nad Jeziorem
Łebsko (w skrócie – wielkie, bardzo płytkie i słone).
Następnego dnia wycieczka na wydmy.
Kilka kilometrów brzegiem po czym wspinaczka na wielką kuwetkę
(jak się ma kota to się ma głupie skojarzenia). Na początek
poważnie – obserwacja, jak pochłaniają las. Niezbyt dynamiczne
widowisko, ale efekt i skala robią wrażenie. Potem zbieganie,
skakanie, wbieganie, schodzenie, przełażenie, bieganie, turlanie...
tak tak, już dawno jesteśmy pełnoletni. Dlatego tym większą
przyjemność sprawia nam zabawa w piasku. I potrafimy docenić nasz
czas.
W końcu wyszliśmy z wydm by się
poopalać. Kąpiel w morzu i... zabawa w czarownice. Poprzedniego
wieczora oglądaliśmy skądinąd niezły film Hansel and Gretel:
Witch Hunters, więc przypadkiem znaleziony konar wysuszony do
białości natychmiast skojarzył nam się tylko z jednym. No i mam
dowody, że poślubiłem Wiedźmę. Moją Kochaną Wiedźmę.
Kąpiele w morzu, wyprawa na rolkach do
parku dinozaurów i kupa lenistwa. Wspaniały wypoczynek w naszym
mobilnym domku. Nasz krążownik na parkingu dzielnie stał pomiędzy
prawdziwymi camperami na zachodnich tablicach. Żeby nie był
totalnie osamotniony obok przez parę dni stał inny polski wynalazek
– Honda Civic w sedanie z wyjętymi tylnymi siedzeniami. W środku
spała para w średnim wieku – mili państwo. Raz pożyczali
zapałki i nawet chcieli zapłacić. Monika stwierdziła, że są
lepsi od Nas – nie dość, że też spali w swoim aucie, to jeszcze
mieli rowery na haku i parę składanych foteli, na których co rano
siedzieli pijąc kawę między naszymi camperami. Słowem – RV
Lifestyle. Dowód na to, że RV to nie kupa pieniędzy na czterech
kołach – RV to radość życia.
Wracając zatrzymaliśmy się na
ostatnią noc w Pile – mieście, w którym się poznaliśmy i które
zmieniło nasze życie. No, nie w samej Pile, a nad jeziorem
Jeleniowskim, czyli na Jelonkach. Choć komary nas mocno zgnębiły
to grill i kąpiel po zachodzie słońca musiała być. Na pożegnanie
kolejnego udanego wyjazdu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz